© Krzysztof Brzeziński; ostatnie zmiany: 13.04.2020
Co łączy nasz wyjazd do Włoch z wyjazdami do Grecji? Jak to co? WENECJA. Jadąc pierwszy raz do Grecji w 2001 roku dwukrotnie odwiedziliśmy to miasto, które wywarło wówczas na nas niesamowite wrażenie. Po ponad 10 latach znów mieliśmy możliwość odwiedzenia Wenecji ...oraz całych Włoch – od północy, przez Florencję, Rzym, Neapol, aż po Sycylię.
Około 7 rano wyruszyliśmy autokarem biura Rainbow z Bydgoszczy do Pszczyny – niewielkiej miejscowości poniżej Katowic. Był tam punkt zborny, do którego na godzinę 15 zjeżdżały się autokary z całej Polski. Tam też następowała przesiadka, bo każdy autokar udawał się dalej na inną wycieczkę do południowej Europy. Rozpoczynał się „długi weekend” majowy, więc tym razem do Pszczyny zjechało aż 19 autokarów, a na parkingu zebrało się ponad 1100 turystów. O godzinie 16 otwarte zostały ponownie luki bagażowe i wszyscy rzucili się po swoje walizki do autokarów, którymi przyjechali do Pszczyny, i zaczęli przesiadać się do innych. Parking jak na taką ilość autokarów i ludzi okazał się dość ciasny. Przez kilkanaście minut wszystko się kotłowało jak na polu walki, ale należy przyznać, że w sumie przesiadka poszła dość sprawnie.
Wyruszyliśmy na południe - przez Czechy i Austrię do Włoch. Po kilku godzinach był pierwszy długi postój przy mini parku rozrywki - Excalibur City - przy granicy czesko-austriackiej. Tam ponownie spotkała się większość autokarów, więc w toaletach i barach było ciasno. Przez Alpy niestety przejeżdżaliśmy nocą, na piękne widoki mogliśmy więc liczyć tylko w drodze powrotnej.
Około godziny ósmej, po 24 godzinach jazdy i pokonaniu około 1500 km, dotarliśmy w pobliże Wenecji. Miejsce to bardzo utkwiło mi w pamięci mimo, że od naszego poprzedniego pobytu minęło wiele lat. To chyba jedyne na świecie miasto zbudowane w całości na wodzie, którego jedynymi środkami komunikacji są łodzie. Mestre to lądowa część współczesnej Wenecji, czasem uważana za osobne miasto. Liczy blisko 200 tys. mieszkańców, podczas gdy w położonej na 100 wysepkach, połączonych 400 mostkami, właściwej Wenecji mieszka obecnie około 50 tysięcy. Jeszcze do połowy XIXw. Wenecja nie miała połączenia z lądem. Na 75 tysiącach pali wbitych w grząskie dno Laguny Weneckiej wybudowano wówczas most kolejowy o 3,5-kilometrowej długości. 80 lat później dobudowano równoległe most drogowy (Most Wolności), który wraz z częścią kolejową tworzy szeroką groblę, zapewniająca łatwą komunikację z lądem. Pociągi kończą bieg na dworcu Św. Łucji, a samochody muszą pozostać na jednym z licznych parkingów. Dalej można poruszać się tylko pieszo lub łodziami.
Dla kogoś, kto pierwszy raz przyjeżdża do Wenecji od strony Mestre i sąsiedniej Marghery, może być to zniechęcające doświadczenie. Nabrzeże Marghery jest okropne – przemysłowa zabudowa, portowe i stoczniowe żurawie, kominy - nie zapowiada to w niczym romantycznego miasta. Na szczęście po wjeździe na groblę można nie oglądać się za siebie. Wówczas w oddali, ponad dachami domów, widać już wieże licznych weneckich kościołów. Ale to po lewej stronie grobli. Prawą część widoku „psują” sylwetki wielkich statków wycieczkowych, które w sezonie prawie zawsze obecne są w weneckim porcie.
Okazało się, że 10 lat to dużo czasu - sztuczna wyspa Tronchetto na której znajdują się nabrzeża portowe i parkingi bardzo się zmieniła. Podczas poprzedniego pobytu nasz autokar parkował przy terminalu promów odpływających m.in do Grecji. Tamto miejsce nie wyglądało zbyt atrakcyjnie - typowe portowe nabrzeże. Na zachód od tego terminala znajduje się nowa część wyspy Tronchetto, którą w większości zajmują olbrzymie, wielopoziomowe parkingi dla samochodów i wielki plac dla autokarów. Ta część istniała już 10 lat temu, ale obecna infrastruktura turystyczna powstała całkiem niedawno. Bardzo długie nabrzeże to jedna wielka przystań taksówek wodnych (vaporetto) i promów kursujących do właściwej, zabytkowej Wenecji oraz do Lido - wyspy zwanej Plażą Wenecjan, pełnej luksusowych hoteli i prywatnych kąpielisk. To właśnie na Lido co roku odbywa się Międzynarodowy Festiwal Filmowy, podczas którego gwiazdy z całego świata uroczyście odbierają nagrody.
Gdy przybyliśmy na przystań, czekała już na nas Barracuda - stateczek turystyczny, który przez kanał Giudecca dowiózł nas do nabrzeża przy Pałacu Dożów. Tym razem nie mieliśmy tak jak poprzednio okazji zwiedzać satelickich wysepek Wenecji - Murano, Burano i Torcello, a jedynie główną część miasta, położną na 100 wysepkach i wbitych w dno palach. Chociaż pora była dość wczesna turystów było już dużo, ale można jeszcze było się swobodnie poruszać po mieście. Na mostku przy Molo Św. Marka, skąd najlepiej widać Most Westchnień, stało trochę ludzi więc postanowiliśmy, że zdjęcia zrobimy później podczas czasu wolnego - będzie wówczas łatwiej poczekać na moment, kiedy nikt nie będzie zasłaniał widoku. Po kilku godzinach zwiedzania z przewodnikiem dotarliśmy do przystani gondoli przy Hotelu Cavaletto. Przejażdżka gondolą trwała niecałe pół godziny, ale było to niezapomniane przeżycie. Wąskimi kanałami dotarliśmy do Canale Grande w pobliżu Mostu Rialto. Długi na 1,5 kilometra i szeroki miejscami na 50 metrów słusznie nosi miano Wielkiego Kanału. Potem znów innymi wąziutkimi kanałami wracaliśmy do przystani. To niesamowite, że kanały stanowią dla mieszkańców i pracujących w Wenecji podstawową drogę komunikacji pomiędzy niemal wszystkimi budynkami. Uzupełniają je wąskie uliczki, a właściwie chodniki, połączone setkami mostków. One z kolei służą głównie turystom. Chyba jedyną rzeczą której nam wtedy brakowało to śpiew gondoliera.
Gdy zeszliśmy z gondoli i dotarliśmy ponownie do Placu Św. Marka dochodziło południe. Mieliśmy teraz kilka godzin wolnego czasu - na samodzielne zwiedzanie miasta. Niestety turystów było już o wiele więcej niż ranem - miejscami robiło się ciasno. Oprócz Włochów byli to przeważnie Polacy, Rosjanie i Japończycy. Na placu postanowiliśmy nakarmić gołębie - symbol tego miejsca. Ale nie chlebem czy ciasteczkami jak inni turyści - przygotowaliśmy się do tego już w Polsce, kupując ponad półkilogramowy worek … grochu. Już po kilku garściach rzuconych pod nogi wiedzieliśmy, że niemal wszystkie gołębie na Placu Św. Marka były nasze. Błyskawicznie zleciały się ze wszystkich stron, tak że ciężko było się od nich opędzić - siadały nam na ramionach, plecach, głowie. Wzbudziliśmy małą sensację wśród innych turystów… do czasu aż zapas grochu się skończył. Stojąca na placu Kampanila jest wierną repliką dzwonnicy, która zawaliła się niespodziewanie w 1902 roku, prawdopodobnie od wibracji wywołanych dzwonami. Na szczyt (100 m) można wejść schodkami lub wjechać windą. Niestety i tym razem nie udało nam się tam dostać, aby z góry obejrzeć Wenecję. Nie z braku czasu, ale z powodu koszmarnie długiej kolejki. Może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia. Niespodziankę sprawiła nam Wieża Zegarowa, na której szczycie znajdują się dwie postacie wybijające godziny - tego ranka zegar zatrzymał się i figurki nie poruszały się.
Przez kolejne godziny wędrowaliśmy wąziutkimi uliczkami, docierając do miejsc zapamiętanych podczas poprzedniego pobytu oraz zupełnie nieznanych. Gdy dotarliśmy z powrotem do mostku, z którego rano garstka ludzi fotografowała Most Westchnień doznaliśmy szoku - cały był zapchany tłumem ludzi. Nie tylko po stronie, z której widać było Most Westchnień - po prostu cała jego szerokość wypełniona była ściśniętym do granic możliwości tłumem, który trwał prawie w bezruchu. Nie było najmniejszych szans nie tylko na zrobienie jakichkolwiek zdjęć, ale nawet na przejście przez mostek. Okrążyliśmy więc Bazylikę Św. Marka i dotarliśmy na nabrzeże kawałek dalej. Po drodze bez trudu zrobiliśmy zdjęcie Mostu Westchnień od drugiej strony. A tak przy okazji - nazwa mostu sugeruje jakieś romantyczne, miłosne historie. W rzeczywistości most ten łączył miejsce rozpraw sądowych (Pałac Dożów) i więzienie. Skazani więźniowie idąc mostem do więzienia, mieli po raz ostatni możliwość spojrzenia przez koronkowe, barokowe okienka na wolny świat.
Wenecja po raz kolejny wywarła na nas niesamowite wrażenie. Zwłaszcza, że tym razem pogoda nam dopisała - niebo było tylko lekko zachmurzone, więc nie doskwierał nam upał, ani deszcz. Kiedy 10 lat temu w deszczu spacerowaliśmy wąskimi uliczkami miasto wydawało mi się dość mroczne i czasem przygnębiające, pomimo swego niepowtarzalnego uroku. Teraz mogliśmy przejść tymi samymi drogami w pełnym świetle dnia i ...Wenecję odkryliśmy od nowa. Różnica była zaskakująca. Choć nie dane nam było ponownie zwiedzić Murano czy Torcello, to tym razem mogliśmy cieszyć się rejsem gondolą czy karmieniem gołębi na Placu Św. Marka. Myślę, że podczas następnego pobytu Wenecja odkryje przed nami kolejne oblicza. Może będzie to widok z Kampanili, może „wysoka woda” (okresowe powodzie wywołane przypływami i wiatrem wpychającym do laguny wody Adriatyku) ...albo jeszcze coś innego.
Na nocleg w uzdrowiskowej miejscowości Ospedoletto koło Padwy dotarliśmy potwornie zmęczeni - długą podróżą Z Polski i całodziennym zwiedzaniem. Więc nawet za bardzo nie przejęliśmy się informacją, że zostaniemy rozlokowani w dwóch hotelach. Drugi, według zapewnień właściciela, znajdował się minutkę drogi od pierwszego. Szybko poznaliśmy co znaczy włoska „minutka” - tak naprawdę było to kilkanaście minut, bo hotel okazał się być zlokalizowany w sąsiedniej miejscowości - Este. Ciekawie było za to podczas kolacji, bo obsługa restauracji mówiła wyłącznie po włosku, menu też było tylko w tym języku, a nasza przewodniczka i tłumaczka zarazem została w pierwszym hotelu.
Po wczorajszym męczącym zwiedzaniu nie dane nam było długo pospać. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy na zachód. Minęliśmy Weronę i po chwili opuściliśmy region Wenecja Euganejska (co ciekawe we wszystkich językach poza polskim jest to nazwa jednoczłonowa - Veneto) i wjechaliśmy do Lombardii. To najbogatszy i najlepiej rozwinięty gospodarczo region Włoch, a także jeden z najbogatszych regionów Europy i całego Świata. Lombardia wytwarza 1/4 PKB Włoch, choć mieszka tam 1/6 ludności kraju. Dominuje tu krajobraz przemysłowy, zwłaszcza w miarę zbliżania się do stolicy regionu, chociaż za oknem widać też było tereny uprawne. Kiedy wjeżdżaliśmy do Mediolanu (Milano), miasto to swym wyglądem przypominało mi niektóre polskie metropolie - Wrocław czy Poznań. Wzdłuż szerokich ulic i alei stoją wysokie kamienice o bogato zdobionych fasadach. Nie brakuje też zieleni i wszędzie jest bardzo czysto. W centrum brak jest charakterystycznych np. dla Warszawy drapaczy chmur. W ogóle śródmieście architektonicznie nie zostało zbytnio skażone współczesnością - nowoczesne biurowce w większości znajdują się poza ścisłym centrum miasta, a cześć przemysłowa na jego obrzeżach. Jednak jest jedna rzecz, która odróżnia Mediolan od wspomnianych polskich miast - Plac Katedralny i sama katedra, ale o tym za chwilę. Mediolan to wielkie miasto - drugie co do wielkości we Włoszech, główny ośrodek finansowy kraju i jedna ze światowych stolic mody. Moda i wzornictwo są dla mediolańczyków pasją oraz przemysłem o miliardowych obrotach. Niestety zanim wysiedliśmy z autokaru zaczął padać deszcz, który towarzyszył nam prawie przez cały pobyt w Mediolanie.
Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od Zamku Sforzów (Castella Sforzesco) - rezydencji despotycznych władców Mediolanu, panujących w XVw. Zamek położony jest w samym centrum, na północny-zachód od Placu Katedralnego. Pierwsza twierdza została wzniesiona tu w połowie XIVw. przez ród Viscontich - w celach obronnych. Po upływie niecałych 100 lat rozbudował ją pierwszy władca z rodu Sforzów - Francesco. Początkowo był on kondotierem - dowódcą utworzonego przez siebie oddziału najemników w służbie panującej w Mediolanie rodziny Viscontich. Po śmierci ostatniego księcia proklamowano republikę, która nie sprawdziła się zbytnio. Nieudolne rządy, korupcja i ciągłe zamieszki spowodowały, że szlachta przekazała władzę książęcą Francesco Sforzy. Jego despotyczne rządy charakteryzował długotrwały pokój i ciągły wzrost dobrobytu. Ale dopiero dzięki Ludovico Il Moro, który był księciem Mediolanu w ostatnich latach XVw., twierdza zmieniła się w widoczny dzisiaj ogromny ceglany zamek.
Główne wejście do warowni znajduje się od ulicy via Dante - przez największą wieżę bramną. Niestety ta część zamku najbardziej ucierpiała podczas bombardowania i została prawie w całości zrekonstruowana po wojnie. Przed bramą, na jej osi, znajduje się współczesna fontanna. Po przejściu przez bramę docieramy na wielki dziedziniec otoczony wysokim murem z blankami i narożnymi basztami. To typowo obronna część twierdzy. Kolejne dwa dziedzińce otoczone zabudowaniami części mieszkalnej są znacznie mniejsze. Cały zamek otacza głęboka, sucha fosa, zasypana w części frontowej. Niestety deszcz dość skutecznie przeszkadzał nam w zwiedzaniu dziedzińców, a części muzealnej nie mieliśmy w planie.
Po wyjściu z zamku udaliśmy się ulicą Dantego na południowy-wschód - w kierunku Placu Katedralnego. Wychodząc z bocznej ulicy nagle stanął przed nami widok wielkiej gotyckiej Katedry (Duomo) o której Mark Twain pisał, że jest „poematem z marmuru”. Jakże niepodobny ten gotyk do spotykanego w polskich ceglanych kościołach. Już ze skraju placu widać było, że jest ogromna - to trzeci, po Bazylice św. Piotra w Rzymie i katedrze w Sewilli kościół w Europie. Katedra przytłacza swoją wielkością - 157 m długości, 93 m szerokości i 106 m wysokości - to imponujące wymiary. Budowę rozpoczęto w 1386 r. a ukończono dopiero w 1813 r. Kiedy podeszliśmy bliżej trafne okazało się skojarzenie z „jeżem” jak to określił jeden z angielskich pisarzy - na zewnątrz zdobi ją 135 pinakli i ponad 2245 marmurowych posągów, liczne gargulce i inne ozdoby. Szczyt najwyższego pinakla (niestety był otoczony rusztowaniem) wieńczy 4-metrowej wysokości złocony posąg Madonny (katedra jest pod wezwaniem Narodzin św. Marii). Widać go było doskonale pomimo deszczu, a jak musi się prezentować oświecony promieniami słońca. Z dachu katedry, na który można dotrzeć schodami lub windą, rozpościera się wspaniała panorama Mediolanu. Ze względu na pogodę doszliśmy do wniosku, że i tak niewiele byśmy zobaczyli, więc pominęliśmy ten punkt zwiedzania. Po przejściu przez brązowe, ozdobione płaskorzeźbami drzwi (i bramki do wykrywania metalu) weszliśmy do obszernego i prostego, w porównaniu do elewacji, wnętrza. Od wejścia do ołtarza biegnie pięć wielkich naw. Główna zdominowana jest przez wielkie kamienne kolumny, pomiędzy którymi wiszą malowidła. Trzy wielkie witraże w absydzie za głównym ołtarzem wpuszczają do wnętrza sporo światła. Z zewnątrz szkła witraży zdawały się być czarne, podczas gdy od środka aż mieniły się kolorowymi scenami biblijnymi. W posadzce katedry znajduje się mosiężna linia obrazująca południk przechodzący przez Mediolan. W lewym transepcie stoi makabryczny posąg obdartego ze skóry św. Bartłomieja. Zeszliśmy na chwilę do krypty w której znajduje się grób św. Karola Boromeusza - XVI wiecznego kardynała i arcybiskupa Mediolanu. Ciało przykryte ozdobami znajduje się w kryształowej trumnie. Podobno gdzieś w katedrze jako relikwia przechowywany jest gwóźdź z krzyża Chrystusa, ale nam nie udało się go znaleźć.
Na środku placu, przed katedrą, stoi wielki posąg pierwszego króla Zjednoczonych Włoch - Wiktora Emanuela II - na koniu. Niestety nam nie udało się go zobaczyć, gdyż otoczony był rusztowaniami szczelnie okrytymi płachtami materiału - zapewne w renowacji. Po prawej i po lewej stronie plac katedralny otaczają kamienice z portykami. W lewej części (północnej) znajduje się, stylizowane na rzymski łuk triumfalny, wejście do Galerii Wiktora Emanuela II (Galleria Vittorio Emanuele). Początkowo miała to być ulica ku czci cesarza Austrii Franciszka Józefa - przynajmniej tak planowano w 1859 roku. Kiedy jednak Giuseppe Mengoni rozpoczął prace w 1864 roku, Galeria została zadedykowana królowi. Otwarta została w 1867 roku, ale budowę ukończono w 1878. Galeria ma układ dwóch krzyżujących się ulic przykrytych szklanym dachem, opartym na ażurowej stalowej konstrukcji. Skrzyżowanie pokryte jest podobnie wykonaną kopułą. Dzięki temu nawet w tak pochmurny dzień wnętrze Galerii było jasne i osłonięte od deszczu. Jest to najstarsze i najbardziej eleganckie centrum handlowe we Włoszech. Cztery kondygnacje wypełniają modne butiki, księgarnie, bary i restauracje. Witryny oznaczone nazwami: Gucci, Versace, Fendi, Prada, Moschino, Byblos, Yves Saint Laurant czy Chanel gwarantują wyjątkowo wysokie ceny.
Na jednym z pięter zauważyliśmy witraże z symbolami judaistycznymi - czyżby synagoga? Podłogi pokrywały mozaiki - charakterystyczne były cztery z nich symbolizujące miasta zjednoczonych Włoch: wilczyca z Romulusem i Remusem (Rzym), kwiat irysu (Florencja), czerwony krzyż na białym polu (Mediolan) oraz byk (Turyn). Podobno okręcenie się na pięcie na jądrach turyńskiego byka gwarantuje szczęście - Madzia się okręciła, zobaczymy za jakiś czas czy skutecznie. W centrum Galerii, w szklanej gablocie pilnowanej przez uzbrojonego policjanta, wystawiony był tegoroczny puchar wyścigu kolarskiego Giro d'Italia - zwinięta spiralnie złota wstęga z wygrawerowanymi nazwiskami wszystkich dotychczasowych zwycięzców. Tegoroczny wyścig z metą na placu katedralnym w Mediolanie miał się rozpocząć za kilka dni.
Po przejściu główną aleją Galerii wyszliśmy na wprost innego, słynnego obiektu - to teatr operowy La Scala. Wzniesiony został w latach 1776-1778 roku i do dziś pozostaje centrum życia towarzyskiego i kulturalnego nie tylko mediolańskiej elity.
Tak jak powitał nas deszczem Mediolan, tak samo i pożegnał. Na nocleg pojechaliśmy do małego miasteczka Spinetta Marengo koło Alessandri. To już nie była Lombardia tylko Piemont - duży, górzysty region przy granicy z Francją, ze stolicą w Turynie. Słynie on z upraw winorośli i trufli. No i oczywiście orzechów laskowych używanych tu do produkcji Nutelli - wynalazku rodziny cukierników Ferrero z Piemontu, który zdobył zaskakującą popularność na całym świecie. Hotel do którego dotarliśmy okazał się być wyjątkowy w całej naszej podróży - najbardziej elegancki (****) i z doskonałym jedzeniem.
Pogoda jak wczoraj - od rana padł deszcz. No, może nie padł, ale mżył, co i tak nie nastrajało nas optymistycznie do zwiedzania. Ale wyruszyliśmy w kierunku Genui (Genova). To stolica małego nadmorskiego regionu Liguria - wąskiego pasa lądu wciśniętego pomiędzy górami a morzem. Wybrzeże to Włosi nazywają Riviera Ligure, a my Riwierą Włoską - panuje tu łagodny klimat, a piękne plaże albo malownicze, skaliste klify są rajem dla turystów. To tu, na zachód od Genui leży zanany na całym świecie kurort San Remo. Autostrada, którą jechaliśmy, mijała bokiem Genuę, jednak od czasu do czasu widać było zarówno miasto jak i wybrzeże. Wyraźnie rzucał się w oczy wielki port - największy we Włoszech - powyżej którego, na licznych porośniętych często drzewami wzgórzach, rozłożone jest miasto. Przejazd obok Genui był o tyle ciekawy, że na odcinku o długości dwudziestu paru kilometrów przejechaliśmy przez dziesiątki tuneli i niewiele mniejszą liczbę wiaduktów. Kilkakrotnie zdarzyło się, że po wyjeździe z tunelu od razu zaczynał się bardzo wysoki wiadukt nad wąwozem i zaraz za nim kolejny tunel. Widoki były niesamowite, ale zdjęcia z pędzącego autokaru trudno było robić.
Za Genuą autostrada oddaliła się trochę od morza, ale nie za bardzo, gdyż przestrzeń po lewej stronie (od wschodu) ograniczały wysokie góry. Gdy na szaro-zielonych zboczach górskich pojawiły się wielkie jasnoszare plamy (w słońcu zapewne są białe), wiedzieliśmy, że wjeżdżamy do Toskanii w okolicach Carrary. Miasto to jest szczególnie znane w świecie z pobliskich kamieniołomów, z daleka wyróżniających się na tle gór jasną, prawie białą barwą. Już od czasów etruskich wydobywa się tu biały marmur - tzw. marmur kararyjski - z harmonijnie rozmieszczonymi na białym tle żyłkami. Stąd pochodzą marmury, których używali do swych rzeźb m.in. Michał Anioł, Filippo Brunelleschi i Giovanni Lorenzo Bernini. W mieście utworzono nawet muzeum poświęcone marmurowi - Museo Civico del Marmo.
Kiedy około południa dotarliśmy do Pizy (Pisa) wciąż mżyło. Leży ona nad rzeką Arno, obecnie kilkanaście kilometrów od morza, jednak w starożytności i średniowieczu było to miasto portowe. Po uniezależnieniu się pod koniec XIw. od księcia Toskanii, Piza stała się potężną republiką morską. Miasto w swym najlepszym okresie wzbogaciło się na łupach pochodzących z wypraw przeciwko Saracenom na Sycylii i Sardynii. Niestety od XVIw. podupadło - głównie z winy nanoszonego przez rzekę mułu, który doprowadził do zapiaszczenia portu.
O bogactwie republiki chyba najlepiej świadczą zachowane do dziś wspaniałe, kunsztownie zdobione zabytki, zwłaszcza te na Polu Cudów (Campo dei Miracoli). Ten prostokątny plac znajduje się w narożniku średniowiecznych murów obronnych otaczających miasto. Gdy szliśmy wzdłuż nich nie spodziewaliśmy się co nas za moment czeka. Po przekroczeniu głównej bramy (Santa Maria) niesamowity widok sprawiał, że niemal każdy przystawał. Tak wielkie wrażenie zrobiły na nas zaledwie trzy strzeliste, marmurowe budowle, wyrastające nagle z zielonej powierzchni starannie utrzymanych trawników: Baptysterium, Katedra i słynna Krzywa Wieża. Tym trzem XII-wiecznym dziełom architektury i rzeźby plac zawdzięcza swoją nazwę.
Na pierwszym planie widoczne było Baptysterium - miejsce gdzie dawniej dokonywały się chrzty, a nie tak jak obecnie - w kościołach (gr. baptidzein - chrzczenie, zanurzanie). Kolista bryła baptysterium, opisana misterną koronką marmurowych arkad, kolumienek, pinakli, iglic i posążków, zachwyciła nas swoją wielkością i przede wszystkim wykończeniem. Zwłaszcza wyższe piętra, które dekorował marmurowymi rzeźbami słynny Giovanni Pisani. Szczyt baptysterium wieńczy potężna kopuła. We wnętrzu, centralną cześć zajmuje duży ośmioboczny basen chrzcielny z posągiem Jana Chrzciciela na kolumience po środku. Stojący za nim stół ołtarza, wydaję się już niepozorny. Na lewo od basenu znajduje się nietypowa, bo wolnostojąca ambona/kazalnica. Wspiera się na siedmiu kolumnach, z których trzy stoją na rzeźbionych postaciach lwów. Dzięki nietypowej akustyce głos odbija się pod sklepieniem kopuły wielokrotnym echem, które niczym chór powtarza każdy dźwięk muzyki czy śpiewu. Kiedy wszyscy się uciszyli zademonstrował to nam strażnik baptysterium. Dostaliśmy od przewodniczki 5 minut aby wdrapać się na podstawę kopuły, skąd jak na dłoni widzieliśmy całe wnętrze.
Katedra powstała w szczytowym momencie rozwoju Pizańskiej Republiki Morskiej, przypadającym na okres ożywionej wymiany handlowej i artystycznej, głównie ze Wschodem. Nie powinno więc nikogo dziwić, że w jej architekturze i zdobnictwie przewijają się elementy bizantyjskie, ormiańskie, mauretańskie czy arabskie oraz klasyczne. Ta mieszanka składa się na unikalny styl - romanizm pizański, którego twórcą był słynny Buscheto. Fasada budowli ozdobiona jest kolorowym piaskowcem oraz płytkami ze szkła i ceramiki. Katedra zbudowana jest na planie krzyża łacińskiego i posiada 5 naw. Środkowa jest zdecydowanie najwyższa z dwoma piętrami łuków wspartych na kolumnach, a jej sufit cały pokryty jest złoconymi kasetonami. O ile ambona baptysterium była ciekawie ozdobiona - zarówno kolumny wsparte na lwach i górna część pokryta płaskorzeźbami, to ambona katedry, dłuta Pisano, to już prawdziwy majstersztyk zdobnictwa. Niektóre kolumny są zwyczajne, inne spierają się na lwach a jeszcze inne to posągi świętych - jak kariatydy na Akropolu. Górna część ambony posiada tak misterne rzeźbienia - płaskorzeźby i figurki, że trudno to opisać słowami. Cała katedra pełna jest wspaniałych rzeźb - część z nich wyszła spod dłuta Michała Anioła.
Najbardziej osobliwym zabytkiem na Polu Cudów jest z pewnością Krzywa Wieża. Dzwonnica o kształcie walca posiada w dolnej części, podobnie jak katedra, rząd ślepych arkad wspartych na półkolumnach. Wyżej okala ją sześć ażurowych pięter z kolumnowymi arkadami. Na szczycie wieży, dokąd prowadzą wewnątrz kręte schody o 294 stopniach, znajduje się pomieszczenie dzwonnicze o nieco mniejszej średnicy, dobudowane dopiero w XIVw. Znajduje się tam 7 dzwonów, dostrojonych do dźwięków gamy. Wieża oglądana z niewielkiej odległości za sprawą łuków wspartych na kolumienkach prezentuje się wspaniale. Ale jest naprawdę piękna dlatego że jest ....krzywa. Budowę wieży rozpoczęto 1173 r. ale już przy 3. piętrze przerwano ją z powodu obsunięcia się gruntu, które spowodowało przechylenie. 100 lat później wznowiono budowę aż do 6. piętra, starając się zniwelować przechył m.in. wydłużając z jednej strony kolumny. Budowę ostatecznie ukończono w 1350 roku.
Od XIX wieku na różne sposoby, z mniejszym lub większym skutkiem, starano się wyprostować wieżę, lub przynajmniej powstrzymać przechylanie się. Obecnie Krzywa Wieża ma prawie 55 m wysokości i odchylona jest od pionu o 5 metrów. Dzięki temu odchyleniu Galileusz mógł wykorzystać ją w roku 1600 do zademonstrowania, że wszystkie przedmioty, niezależnie od masy, spadają w tym samym czasie. W ubiegłym roku zakończono trwające 20 lat prace konserwatorskie, zarówno mające na celu zahamowanie przechyłu jak i oczyszczenie elewacji od ze skutków smogu oraz uzupełnienie ubytków. Możliwe jest ponowne zwiedzanie wieży, jednak bardzo ograniczono liczbę osób, które jednocześnie mogą przebywać w jej wnętrzu. Oczywiście chcieliśmy wspiąć się na szczyt, ale ze względu na to ograniczenie można było kupić bilety z wejściem 3 godziny później. Tyle czasu niestety nie mieliśmy.
Piza to nie tylko Pole Cudów, choć jest to główna atrakcja miasta. Tuż obok wznosi się XVI wieczny Pałac Arcybiskupi, a dalej nad rzeką Arno starówka z wąskimi uliczkami, nadrzecznymi bulwarami, kościołami i pałacykami. W Pizie znajduje się również jeden ze starszych uniwersytetów na świecie (z 1343r.). Ponieważ deszcz padał coraz mocniej zrezygnowaliśmy ze zwiedzania starówki. Zajrzeliśmy jedynie do małego kościoła, w którym w relikwiarzu znajduje się cierń z korony Chrystusa - podobno autentyczny.
Po południu pojechaliśmy jeszcze na wycieczkę fakultatywną do Lukki (Lucca), leżącej kilkanaście minut drogi od Pizy. Atrakcją tego miasta są m.in. potężne, szerokie wały obronne, przekształcone w obsadzoną drzewami promenadę i starówka. Ciekawą też ma flagę: biało-czerwoną. Lukka to rodzinne miasto kompozytora Giacomo Pucciniego - jego pomnik, jak siedzi swobodnie na krześle z papierosem w dłoni, znajduje się na placyku przed kamienicą w której mieszkał. Kościół św. Michała ma ciekawą fasadę - w górnej części znajdują się cztery piętra z arkadami, w których prawie każda kolumna jest inna. Na pobliskim Placu Napoleona przewodniczka pokazała nam jak powstawały kamienice. Wcześniej bogaci mieszczanie budowali sobie wieże, w których mieszkali. Z czasem gdy brakowało miejsca pomiędzy istniejącymi wieżami budowano kolejne wypełniając wolne miejsce. Potem robiono wewnętrzne przejścia miedzy nimi i ...powstawały kamienice. Wysokość wieży świadczyła o statusie mieszkańca. Kiedy więc wprowadzono ograniczenie wysokości (ze względów bezpieczeństwa), pomysłowi mieszczanie „podwyższali” je sadząc na szczycie drzewa. Jedną z takich wież - Wieżę z dębami - mogliśmy zobaczyć. W Katedrze św. Marcina znajduje się jeden z najsłynniejszych skarbów średniowiecza - Święte Oblicze (Volto Santo) - wg. tradycji wyrzeźbione przez Nikodema, świadka ukrzyżowania. Ciekawy kształt ma Plac Amfiteatru - kamienice układają się wokół owalu, który kiedyś zajmował starożytny amfiteatr.
Kiedy opuszczaliśmy Lukkę zaczęło się wypogadzać - był to na szczęście ostatni deszczowy dzień podczas naszego pobytu na włoskiej ziemi. Na nocleg pojechaliśmy do niewielkiego miasteczka Pescia. Słynie ono z odbywających się każdego września największych w Europie targów kwiatowych - Biennale del Fiore. Nic dziwnego, że nasz hotel nazywał się Hotel del Fiori.
Od rana świeciło słońce, chmur prawie nie było - zapowiadał się piękny dzień na zwiedzanie kolejnego miasta nad Arno - Florencji (Firenze). Z hotelu mieliśmy zaledwie 100 km więc już ok. 9:00 wysiadaliśmy w stolicy Toskanii. Jako pierwszą zwiedzaliśmy gotycką bazylikę franciszkanów Św. Krzyża (Santa Croce). Zbudowana jest z czerwonej cegły - tak jak gotyckie kościoły w Polsce. Jednak widziana od frontu sprawia wrażenie jakby cała zbudowana była z białego marmuru. W rzeczywistości tylko elewacja frontowa jest pokryta marmurem, ale złudzenie jest zaskakujące. Trójnawowa bazylika zaprojektowana jest na planie krzyża egipskiego (w kształcie litery T). Nawy oddzielają od siebie rzędy ośmiobocznych filarów połączonych zaostrzonymi łukami arkad. Nawa główna nie ma sufitu - widoczna jest cała drewniana konstrukcja (więźba) dachu. Niemal całą posadzkę przykrywają kamienne płyty nagrobne - zmarli życzyli sobie za życia aby deptano po ich grobach. A nie byli to zwykli ludzie. Przy bocznych ścianach znajdują się nagrobki słynnych Florentyńczyków: Michała Anioła, Dantego, Machiavellego czy Galileusza. Urodzony w Pizie astronom schronił się we Florencji po oskarżeniach o herezję za teorię o ruchu Ziemi wokół Słońca. Jest też polski akcent - grób malarza Michała Skotnickiego oraz Michała Kleofasa Ogińskiego - kompozytora hymnu Polski. Bazylika słynna także jest z powodu fresków Giotta i jego uczniów.
Z bazyliki przeszliśmy w kierunku centrum do Piazza della Signoria, który już od Średniowiecza jest sercem życia Florencji. Dominuje tu potężna bryła Starego Pałacu (Palazzo Vecchio) - kiedyś była to główna siedziba książąt Florencji, a obecnie pełni funkcję ratusza. Jest łatwo rozpoznawalny z daleka za sprawa masywnych murów i wysokiej, smukłej wieży z zegarem u podstawy. Obecny kształt pałacu zawdzięczamy jednemu z najważniejszych książąt Florencji - Kosmie I Medyceuszowi, zwanemu Wielkim, który panował w latach 1537-1574. Pierwszy z Medyceuszy (i jego imiennik) - Kosma Medyceusz zwany Starym był kupcem, uczonym i mecenasem sztuki. Natomiast panujący 100 lat później Kosma I Wielki był przede wszystkim żołnierzem, który słusznie zasłużył na swój „wielki” przydomek. Podbił okoliczne miasta tworząc Księstwo Toskanii, które przetrwało aż do zjednoczenia Włoch w 1861 r. Przed wejściem do pałacu widzieliśmy dwa wielkie posągi: Dawid - Michała Anioła (kopia) oraz Herkules i Kakus. Kakus (Cacus) był ziejącym ogniem gigantem, synem Wulkana, a Herkules mitycznym założycielem Florencji. Oba posągi zaskakują niezwykle szczegółowym oddaniem detali ludzkiego ciała. Na placu della Signoria, niedaleko od wielkiego pomnika Kosmy I widzieliśmy ciekawą, frywolną Fontannę Neptuna - stojący na rydwanie bóg oceanów przedstawiony jest bez trójzębu, za to w otoczeniu trytonów i nereid. Warto też spojrzeć na wspaniałe rzeźby w Loggi Lanzich, znajdującej się przy tym samym placu - zwłaszcza na pełne dynamizmu Porwanie Sabinek.
Pod rządami Kosmy Wielkiego toskańska biurokracja tak się rozrosła, że potrzeba było nowych biur. Pomiędzy Palazzo Vecchio a brzegiem Arno powstał nowy gmach - Uffizi (wł. biura, urzędy). Dziś mieści się tu światowej sławy galeria sztuki (Galleria degli Uffici). Bilety wstępu do niej trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, a podobno warta jest tego zachodu - wystawione są tam znakomite dzieła, które można podziwiać w ciszy, bez pośpiechu i depczących po piętach tłumów. Kosma I Wielki rozbudował leżący po drugiej stronie rzeki Arno Pałac Pitti, który od 1550 r. stał się rezydencją Medyceuszy. Nadworny architekt Kosmy - Giorgio Vasari, planując Uffici zaprojektował również arkadowe przejście łączące Palazzo Vecchio z Palazzo Pitti, biegnące górnym poziomem Uffizi oraz górnym piętrem mostu Ponte Vecchio. Korytarz ten - Corridoio Vasariano - w skrócie i potocznie - Vasariano, pozwalał Medyceuszom na przemieszczanie się pomiędzy pałacami unikając zetknięcia z tłumem na ulicach (podobno Kosma I kazał wybudować go dla żony). Utrzymywany w tajemnicy przez 500 lat, obecnie jest dostępny dla zwykłych śmiertelników, choć nie jest przeznaczony do powszechnego zwiedzania i trzeba wcześniej umówić się.
Ponte Vecchio (czyli Stary Most), którego górnym piętrem biegnie Vasariano znany jest bardziej jako Most Złotników. Kiedyś były na nim warsztaty rzeźników i garbarnie - do czasu, gdy książęcym nakazem zostały stamtąd usunięte ze względu na okrutny fetor (podobno najbardziej przeszkadzał żonie Kosmy). Dzisiaj Stary Most jest opanowany przez złotników - jedna przy drugiej znajdują się tam ich pracownie, a z witryn bije złoty blask. Ceny wyrobów są tam bardzo wysokie, więc my ograniczyliśmy się tylko do podziwiania. Przez most przeszliśmy na drugą stronę Arno, skąd prezentował się wspaniały widok na Gallerię Uffici i Stary Most. Od strony rzeki most „oblepiony” jest licznymi, wielokondygnacyjnymi i kolorowymi przybudówkami, wiszącymi nad wodą. Mieszczą się w nich zaplecza pracowni złotniczych. Widok jest na tyle niecodzienny i zarazem charakterystyczny dla Florencji, że bardzo często gości na pocztówkach i pamiątkach.
Wracając przez Ponte Vecchio poszliśmy dalej prosto, z powrotem w kierunku centrum. Gdy doszliśmy do małego ryneczku (Mercato Nuovo), pełnego straganów z pamiątkami i wyrobami ze skóry zatrzymaliśmy się na chwilę przy brązowej figurce dzika, zwanej przez mieszkańców Florencji „świnką”. Podobno potarcie jej ryjka przynosi szczęście, więc i my przyczyniliśmy się do wypolerowania tej części figurki. Tuż obok znajduje się kościół Matki Bożej od Łaskotek - nazywany tak za sprawą obrazu, na którym trzymany na ręku mały Jezus dotyka twarzy Matki - tak jakby Ją łaskotał.
Przy Placu Republiki (Piazza della Republica) znajduje się słynna Kawiarnia Paszkowski (Caffe Concerto Paszkowski) - po dziś dzień miejsce spotkań pisarzy i poetów, a także odczytów czy koncertów. Polski emigrant i wielki patriota - Karol Paszkowski był browarnikiem i jedyne co łączyło go ze słynna kawiarnią to jej nazwa. Paszkowscy nigdy nie byli właścicielami tego lokalu tylko udzielili właścicielom licencji na sprzedaż piwa z browaru Birra Carlo Paszkowski. Jednym z warunków umowy było utrzymywanie szyldu, który reklamował sprzedawane tu piwo. Nazwa ta tak bardzo przyjęła się we Florencji, że kolejni właściciele kawiarni prosili o pozostawienie nazwy, być może płacąc za to.
Z Placu Republiki ulicą Rzymską (Via Roma) dotarliśmy do Placu Katedralnego (Piazza del Duomo), gdzie niespodziewanie wyłoniły się przed nami: wysoka wieża - Kampanila i Baptysterium oraz wąski fragment Katedry pomiędzy nimi. Układ budowli jest podobny do tego na Polu Cudów w Pizie, jednak te gotyckie zabytki mają całkowicie inaczej ozdobione ściany zewnętrzne - użyto do tego celu różnokolorowego marmuru. Z Carrary sprowadzono biały marmur, z Prato zielony, a różowy z Maremmy. Kolorowe kamienie ułożono w geometryczne wzory.
Historia niewielkiego ośmiokątnego Baptysterium sięga VIw., jednak złociste mozaiki sklepienia - Stworzenie Świata i Sąd Ostateczny powstały ok. 1300 r. Początkowo pełniło ono funkcję katedry Florencji. Do środka prowadzą trzy bramy z brązowymi wrotami. Południowe (od strony wieży) są dziełem Pisana i przedstawiają sceny z życia Jana Chrzciciela. Pokrywa je ciemnozielona patyna więc nie wyróżniają się tak jak wrota wschodnie, dzieło Lorenzo Ghiberti (1425-1450), które są pozłacane. Tak naprawdę to idealna kopia, której powstanie zafundowali Japończycy - oryginał poddany renowacji znajduje się w muzeum. Michał Anioł nazwał je Rajskimi Wrotami (Porta del Paradiso) i pod taką nazwą znane są do dzisiaj. Wrota zawierają 10 kwadratowych kwater z misternymi płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny ze Starego Testamentu. Niesamowite jest realistycznie przedstawienie postaci oraz fakt, że każda z kwater mieści po kilka powiązanych ze sobą scen, rozmieszczonych na różnych planach. Przykładowo pierwsza kwatera Adam i Ewa zawiera sceny: stworzenie Adama, stworzenie Ewy, Grzech pierworodny i Wypędzenie z Raju - wszystko to na polu o wymiarach ok. 50x50 cm. Wrota północne, tego samego autorstwa, przedstawiają sceny z Nowego Testamentu.
Trójnawową Katedrę Matki Boskiej Kwietnej (Santa Maria del Fiore) budowano od 1296 r. wokół istniejącego wcześniejszego kościoła, który potem rozebrano. Budowa z przerwami trwała blisko 600 lat - obecna fasada pochodzi z XIX i została wykonana na podobieństwo pozostałych ścian i sąsiednich budowli, przy użyciu takich samych marmurów. Katedra imponuje przede wszystkim rozmiarami - wnętrze ma 153 m długości i 38 m szerokości w nawie oraz 90 m szerokości w prezbiterium (łącznie z absydami). Szczyt katedry wieńczy ogromna kopuła - dzieło Brunelleschiego z 1420r., której czerwony dach widoczny jest z wielu punktów miasta. Zaprojektowano ją na planie ośmiokąta o rozpiętości 45,4 m (o 2,1 m więcej niż średnica kopuły rzymskiego Panteonu). Wraz z bębnem, na którym jest oparta ma wysokość 70,0 m (od ziemi do krzyża na szczycie latarni wysokość ta wynosi 115 m). Ponieważ nie wiedziano jak zrobić rusztowanie dla tak wielkiej konstrukcji zastosowano inną metodę budowy - kopuła jest podwójna - we wnętrzu znajduje się druga mniejsza kopuła i obie połączone są żebrami (w układzie południków i równoleżników). Obie powłoki budowano stopniowo od dołu, tak że jedna podtrzymywała drugą poprzez żebra. Na szczycie kopuły, u podstawy latarni znajduje się galeryjka widokowa, do której prowadzą 463 stopnie. Długa kolejka zniechęciła nas do wejścia na kopułę - zadowoliliśmy się widokiem z niewiele niższej dzwonnicy, na którą nie było żadnej kolejki.
Kampanila zaprojektowana przez Giotta ma prawie 85 m wysokości. Na jej najwyższe piętro dotarliśmy po 414 stopniach. Gdy byliśmy w połowie, odezwały się dzwony - hałas był tak potworny, że nie tylko nie słyszeliśmy własnych głosów ale i myśli. Kiedy znaleźliśmy się na szczycie nie żałowaliśmy, że weszliśmy tu a nie na kopułę - widok na miasto był pewnie podobny, za to z wieży dodatkowo widzieliśmy całą katedrę - łącznie z kopułą. A Florencja z tej wysokości wyglądała niesamowicie - otoczona zielonymi wzgórzami prawie płaska niecka wypełniona była tysiącami kamienic, pałacyków i kościołów o jasnożółtych ścianach i czerwonych dachach. Całkowicie brak jest nowoczesnej zabudowy - tylko te czerwone dachy, podzielone siatką ulic, gdzieniegdzie trochę zieleni drzew i widoczna miejscami zielona wstążka Arno. Cała ponad 350 tysięczna ludność mieszka w takich kamienicach - nawet na obrzeżach miasta nie ma żadnych nowoczesnych osiedli. Miasto sprawia wrażenie, jakby żywcem zostało przeniesione w czasie z epoki renesansu.
Florencja, podobnie jak Wenecja, to miasto, które w niczym nie przypomina żadnego polskiego miasta. Jest też zupełnie inne od większości miast we Włoszech (może poza sąsiednią Sieną). Dla nas było to najpiękniejsze ex aequo z Wenecją miasto odwiedzone podczas tej podróży. Należy pamiętać, że kiedy powstawały najważniejsze zabytki miasta - Baptysterium i Katedra, wtedy też były unikalne. Niczego podobnego nie stworzono wcześniej w Europie od czasów Starożytności. Były to przełomowe dzieła, które zapoczątkowały powstanie nowej epoki w architekturze i sztuce - renesansu (odrodzenia), którego kolebką jest Florencja.
4 listopada 1966 roku Florencję nawiedziła wielka powódź - wylała rzeka Arno. Sięgająca blisko 4 metry nad poziomem ulic woda zalała i zniszczyła wiele cennych zabytków i zbiorów muzealnych, zabiła też wielu mieszkańców. Na jednej z kamienic widnieje wmurowany znacznik jak wysoki był wówczas jej poziom. Zniszczeniu uległo 1400 dzieł sztuki w różnym, często bardzo znacznym stopniu, w tym 11 cykli fresków, 39 pojedynczych fresków, około 150 rzeźb a także 20% zbiorów Archiwum Narodowego i ponad milion pozycji w Bibliotece Narodowej. Parę dni po powodzi, precjoza ze sklepów złotniczych na Ponte Vecchio znaleziono u ujścia Arno w Morzu Liguryjskim (kilkadziesiąt kilometrów od Florencji). Kiedy woda ustąpiła, pozostawiła po sobie sięgające nawet dwóch metrów warstwy błota zanieczyszczonego ropą. Sprzątanie i czyszczenie zabytków skażonych ropą było niezwykle czasochłonne i kosztowne. Po powodzi cały świat pomagał Florencji w restauracji miasta i dzieł sztuki. Również polscy konserwatorzy dzieł sztuki z Torunia przybyli tu z pomocą.
Z Florencji wczesnym popołudniem wyruszyliśmy A1 - Autostradą Słońca (Autostrada del Sole) - na południe - w kierunku Rzymu. Autostrada przebiegała doliną wśród winnic - wyraźnie było widać, że droga poprzecinała pola należące do tych samych właścicieli. Co kilka kilometrów nad autostradą przebiegał wiadukt, z obu stron którego odchodziły lokalne, gruntowe drogi - łączył części jednolitej kiedyś uprawy. U nas nie litowano by się tak nad rolnikami zmuszając ich do korzystania z odległych wiaduktów na drogach publicznych. Wkrótce opuściliśmy uroczą Toskanię i wjechaliśmy do Lacjum (Lazio). Minęliśmy wieczne miasto i po kilkudziesięciu minutach zjechaliśmy z autostrady pod górę - do Fiuggi. Jest to znana miejscowość uzdrowiskowa słynącą z wód termalnych. Mieliśmy okazję zwiedzić ją odrobinę, gdyż kierowca nie za bardzo wiedział gdzie jest nasz hotel i wywiózł nas wysoko w górę, do starej części miasta. Kiedy w końcu udało mu się zawrócić, w drodze powrotnej do centrum mogliśmy podziwiać miasto z innej perspektywy. Ale to nie dosyć zwiedzania - po zakwaterowaniu w hotelu udaliśmy się na krótki spacer w jego okolicach - chyba po raz pierwszy byliśmy w hotelu tak wcześnie, że jeszcze był na to czas. Okazało się, że będziemy mieszkać blisko od parku zdrojowego, który już niestety był zamknięty. Sam hotel - Villa Laura - wyjątkowo nam się spodobał, ale jak się potem okazało mieliśmy dużo szczęścia, gdyż jako jedyni dostaliśmy pokój na najwyższym, wyremontowanym i lepiej wyposażonym piętrze. A było to istotne dlatego, że mieliśmy spędzić w nim aż trzy noce.
Ten dzień mieliśmy w całości spędzić w Rzymie. Jednak pilotka i kierowcy uznali, że dwa dni później jadąc z Rzymu do Neapolu możemy mieć zbyt mało czasu na zwiedzanie Monte Cassino więc przesunęli ten punkt wycieczki. Wyruszyliśmy z Fuggi i zamiast do Rzymu pojechaliśmy w przeciwnym kierunku - na południe. W miasteczku Cassino kierowca przeoczył zjazd do Muzeum Historycznego i kiedy zawracał, włączając się do ruchu „stuknął” lekko w jadące dość szybko Punto. Uszkodzenia były na szczęście niewielkie. Jednak straciliśmy ponad półtorej godziny czasu, najpierw oczekując na przyjazd carabinieri, a potem na oględzinach i spisywaniu protokołów.
Muzeum Historyczne w miasteczku Cassino zostało utworzone staraniem byłych żołnierzy armii generała Andersa, którzy nie wrócili po wojnie do Polski tylko osiedlili się we Włoszech. Z założenia było nowoczesne, multimedialne, ale w rzeczywistości było mało ciekawe. Przewodniczka, z pochodzenia Polka, opowiadała też w dziwny sposób, tak jakby nauczyła się na pamięć całego tekstu, wraz ze znakami przestankowymi i usiłowała go wiernie przekazać, ale bez emocji z dziwnym akcentowaniem - jak maszyna. Na plus dla muzeum były jedynie mapy przedstawiające układ sił przed słynną bitwą oraz dość długie, oryginalne nagranie odezwy generała Andersa skierowanej do żołnierzy po zwycięskiej bitwie.
W Polsce mamy wiele pamiątek po tragicznych i bohaterskich wydarzeniach II Wojny Światowej, zarówno tych które miały miejsce w kraju jak i poza granicami. Jednak Bitwa pod Monte Cassino, w której znaczący udział mieli polscy żołnierze była wyjątkowym wydarzeniem.
Po pierwsze ze względu na uczestników. Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy zaatakowały Polskę z zachodu, 16 dni później Związek Radziecki zaatakował od wschodu, biorąc w niewolę 230 tys. polskich jeńców. Po ataku Niemiec na Rosję państwo to stało się sojusznikiem zachodniego świata. Wielu polskim jeńcom w radzieckich obozach pozwolono przyłączyć się do armii generała Andersa, tworzonej na Bliskim Wschodzie. Ich droga ze Związku Radzieckiego prowadził przez Persję (obecnie Iran), Palestynę do Egiptu, gdzie zostali zgrupowani zgodnie z regułami armii brytyjskiej. Z egipskiej Aleksandrii trafili statkami (m.in. M/S Batory) do Włoch, gdzie uczestniczyli w walce z nazistami. Po wojnie większość z ocalałych żołnierzy generała Andersa nie powróciła Polski, osiedlając się we Włoszech czy Wielkiej Brytanii, gdyż jako byli jeńcy obawiali się represji reżimu komunistycznego.
Po drugie ze względu na dokonania. W 1943 roku wojska aliantów wylądowały na Sycylii i od południa zajmowały tereny Włoch aż do Neapolu. Dalej drogę na Rzym blokowały umocnienia niemieckie w okolicach Cassino - Linia Gustawa - przecinające w poziomie „włoski but”. Od stycznia 1944 r. próbowano przełamać ten front. Trzy fazy ataków aliantów zakończyły się porażką i niemal całkowitym zburzeniem klasztoru na górze Monte Cassino. Dopiero w czwartej fazie w maju 1944r., w której wzięli udział żołnierze z 2 Korpusu Polskiego gen. Andersa, zdobyto klasztor i wywieszono biało-czerwoną flagę. I choć walki w tej okolicy trwały jeszcze przez 4 miesiące, to droga na Rzym została otwarta. Polskie walki pod Monte Cassino były niezwykle krwawe - zginęło 924 żołnierzy, a 2930 zostało rannych. Jednak zwycięstwo to miało istotne znaczenie w przebiegu wojny w Europie.
Dla mnie i ludzi z mojego pokolenia II Wojna Światowa to już odległa historia, więc pobyt w Monte Cassino nie byłby aż tak ważny, gdyby nie niesamowita historia, którą tam po raz pierwszy usłyszałem: O Wojtku, brunatnym niedźwiedziu, który uwierzył że jest człowiekiem.
W kwietniu 1942r., w Górach Elbrus w Persji, mały miś brunatny stracił matkę z rąk myśliwych. Żołnierze z polskiego oddziału za kilka konserw kupili go od irańskiego chłopca. Przeszedł z nimi cały szlak bojowy z Iranu przez Irak, Syrię, Palestynę i Egipt do Włoch. Nie był jednak zwykłym niedźwiedziem, maskotą oddziału. Został wciągnięty na oficjalną listę żołnierzy jako Wojtek, otrzymywał żołd, przydziały papierosów (które ze smakiem zjadał), pił piwo. W końcu generał Anders nadał mu stopień kaprala.
Wojtek we wszystkim naśladował swoich opiekunów - jadł i spał z nimi w namiocie, brał udział w warcie. Nie lubił samotności. Kiedy dorósł, stojąc na tylnych łapach miał ponad ok. 1,8 m wzrostu i ważył zapewne ponad 200kg. Kiedy siłował się w zapasach żołnierzami chował pazury i nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. W czasie walk pod Monte Cassino nosił ciężkie skrzynie z amunicją artyleryjską i wraz ze swoimi opiekunami jeździł w szoferce ciężarówki. Jego wizerunek z pociskiem w łapach stał się symbolem żołnierzy z 2 Korpusu Polskiego - uwiecznianym na samochodach, proporcach i mundurach. Po wojnie został przetransportowany wraz z żołnierzami do Szkocji i po odsłużeniu 5 lat w wojsku, jako cywil trafił do ZOO w Edunburgu.
Wiele z tych informacji usłyszałem w drodze do Cassino z ust naszej pilotki. Niektóre, jak zapasy z opiekunami czy noszenie amunicji, wydawały mi się trochę naciągane. Jednak kilka tygodni po powrocie z Włoch zobaczyłem w TVP film dokumentalny (TVP/BBC z 2011r.) „Wojtek niedźwiedź, który poszedł na wojnę” oparty na książce „Żołnierz Wojtek, polski bohater wojenny”. Film oparto na wspomnieniach byłych żołnierzy polskich i brytyjskich, którzy zetknęli się z Wojtkiem. Między innymi pierwszej opiekunki misia w polskim oddziale. Zaprezentowano też dziesiątki autentycznych zdjęć i kilka filmików - między innymi z zapasów z żołnierzami. To niesamowity dokument o niezwykłej historii przyjaźni niedźwiedzia z ludźmi. W Instytucie Sikorskiego w Londynie znajduje się wystawa poświęcona pamięci Wojtka, który zmarł w zoo w 1962 r. mając 21 lat. Dla mnie historia Wojtka, zwłaszcza po obejrzeniu filmu, będzie chyba najciekawszym wspomnieniem z Monte Cassino.
Z Muzeum Historycznego wjechaliśmy na wzgórze Monte Cassino. Droga wiła się serpentynami po stromym zboczu, zapewniając nam wiele pięknych widoków na okolicę. Na szczycie, na wysokości 519 m n.p.m, znajduje się wielkie opactwo benedyktynów - założone w 529r. przez samego św. Benedykta z Nursji - inicjatora zachodniego monastycyzmu (życia zakonnego). Była to jedna z najważniejszych instytucji religijnych i kulturalnych Średniowiecza. Pięćset lat po śmierci Benedykta było to najbogatsze opactwo ówczesnego świata. Iluminowane manuskrypty, freski i mozaiki stały się wzorem dla innych artystów średniowiecznej Europy. Na przestrzeni wieków położony w strategicznym miejscu klasztor był celem wielu ataków - m.in. Napoleona. W czasie II Wojny Światowej opactwo zostało zbombardowane przez aliantów i niemal zrównane z ziemią. Klasztor na Monte Cassino jest obecnie stolicą tzw. opactwa terytorialnego, czyli struktury podobnej do diecezji, na której czele stoi nie biskup tylko opat, zarządzający podległymi parafiami.
To co mogliśmy zobaczyć to wierna kopia średniowiecznej budowli - uznawana obecnie za pomnik narodowy. Po wejściu do opactwa, na pełnym zieleni, otoczonym krużgankami dziedzińcu, znajduje się pomnik umierającego św. Benedykta, podtrzymywanego przez mnichów. Na gzymsach przesiadywały wspaniałe białe gołębie - podobno ten gatunek występuje wyłącznie w tym miejscu. Na kolejnym dziedzińcu - Bramantego - stoją posągi św. Benedykta i jego siostry-bliźniaczki św. Scholastyki z gołębiem. Według legendy, po śmierci Scholastyka ukazała się bratu pod postacią gołębicy - stąd też gołębie są symbolem tego miejsca. Monumentalne schody prowadzą na kolejny dziedziniec - Dziedziniec Dobroczyńców - z umieszczonymi w krużgankach posągami fundatorów. Stąd wchodzi się do bazyliki, którą po wojnie zrekonstruowano do stanu z przełomu XVII i XVIII wieku. Bogate zdobienia - złoto, freski i rzeźby aż przytłaczają odwiedzających. Przy ołtarzu znajduje się wspólny grób św. Benedykta i Scholastyki - szczątki świętych są najcenniejsza relikwią opactwa. Krypta pod ołtarzem, którą mogliśmy zwiedzić jest jedyną częścią opactwa, ocalałą w bombardowaniu.
Z balkoników na Dziedzińcu Bramantego widać w dole Polski Cmentarz. Zbudowano go na płaskim odcinku terenu pomiędzy wzgórzem Monte Cassino i wzgórzem "593" o które toczyli bój Polacy zdobywając klasztor. To właśnie tamtędy szły główne natarcia 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Nie mogło być chyba lepszego miejsca do upamiętnienia poległych w tej bitwie Polaków. Znajdujące się obok cmentarze: brytyjski i niemiecki skrywają drzewa. Zjeżdżając ze wzgórza zatrzymaliśmy się na chwilę na cmentarzu, aby oddać hołd poległym, złożyć wiązankę kwiatów i zapalić znicz. Ponad 1000 grobów z białego kamienia widać już było wyraźnie z daleka. W centralnej części cmentarza znajduje się grób generała Andersa, który zmarł w 1970 roku w Londynie i chciał być pochowany ze swoimi żołnierzami. Rok temu złożono tu również prochy żony generała - kpt. Ireny Anders, która zmarła w 2010 roku w Londynie. Przeszła ona cały szlak bojowy z Armią Andersa jako piosenkarka, zostając żoną generała po wojnie - po śmierci pierwszego męża. Dzięki staraniom polskiej emigracji cmentarz został odnowiony w 1962 roku i do dzisiaj jest starannie utrzymywany.
Z Monte Cassino wyruszyliśmy z powrotem na północ - do Rzymu.
Ze względu da duży ruch w centrum Rzymu, poruszaliśmy się po mieście pieszo i metrem. Kiedy dotarliśmy do parkingu przy krańcowej stacji Laurentina było już po 14:00 i zastanawialiśmy się ile zdążymy zwiedzić w ciągu popołudnia. Na szczęście szybko dojechaliśmy do stacji Colosseo i po chwili staliśmy już pod murami amfiteatru. Koloseum było największym amfiteatrem starożytnym, chociaż kiedy znalazłem się tuż pod jego murami, to byłem nieco rozczarowany - spodziewałem się większej budowli. Wzniesiono je w latach 70-80 n.e. i wykańczano przez następne 15 lat. Jego harmonijna czterokondygnacyjna sylwetka góruje nad Rzymem, będąc najsłynniejszym symbolem Wiecznego Miasta. Jest to duża eliptyczna budowla o długości 188 m i szerokości 156 m, obwodzie 524 m, wysokości prawie 50 m. Z widownią, która mogła pomieścić pomiędzy 45 a 73 tysiące widzów (przeważnie mówi się o 50 tys.), z galeriami komunikacyjnymi oraz areną z systemem podziemnych korytarzy i pomieszczeń. Trzy niższe kondygnacje murów powiązane są z układem arkad widowni, a najwyższa stanowi już tylko ścianę z oknami. 80 wejść pozwalało widzom opuścić amfiteatr w zaledwie kilkanaście minut. Istniała też możliwość przykrycia w deszczowe lub bardzo słoneczne dni całej widowni specjalną osłoną (velarium).
Budowla początkowo nosiłą nazwę Amfiteatru Flawiuszów, ale we wczesnym średniowieczu została zmieniona na Koloseum - od znajdującego się w pobliżu ogromnego (gr. kolossos) posągu Nerona przedstawionego pod postacią boga Heliosa. W Koloseum początkowo odbywały się walki gladiatorów i polowania na dzikie zwierzęta. Tradycja mówi iż mordowano tu chrześcijan i choć nie ma na to jednoznacznych dowodów, to upamiętniono te wydarzenia krzyżem wewnątrz budowli. Pod koniec VI wieku wewnątrz amfiteatru wybudowano mały kościół, a arenę przekształcono w cmentarz. W następnych wiekach Koloseum ulegało dewastacji m.in. pozyskiwano z niego bloki kamienne jako materiał budowlany. Od połowy XVIII wieku otoczone zostało więc opieką jako miejsce męczeństwa pierwszych chrześcijan. Wtedy to zainicjowano tradycję odprawiania w jego murach, w każdy Wielki Piątek, drogi krzyżowej pod przewodnictwem papieża. W 2007 obiekt został ogłoszony jednym z siedmiu nowych cudów świata.
Koloseum zachowało się w dość dobrym stanie - obecnie można zwiedzać jego wnętrza, choć my nie mieliśmy na to czasu. Początkowo chodziliśmy tuż pod murami, nieco przytłoczeni ich rozmiarem, słuchając opowieści przewodniczki. Ale kiedy odeszliśmy nieco dalej, za stojący w pobliżu Łuk Konstantyna, amfiteatr zaczął prezentować się coraz ciekawiej. Stąd rozpoczynała bieg Święta Droga (Via Sacra) - główna ulica w starożytnego Rzymu, która prowadziła przez Forum Romanum aż na wzgórze Kapitolińskie. Przechodziły nią uroczyste procesje i orszaki tryumfalne. Forum Romanum (Rynek Rzymski) było najstarszym placem miejskim, otoczonym sześcioma z siedmiu wzgórz Wiecznego Miasta. Był to główny polityczny, religijny i towarzyski ośrodek starożytnego Rzymu, miejsce odbywania najważniejszych uroczystości publicznych. My od Koloseum szliśmy równolegle do Forum Romanum - szeroką i ruchliwą arterią via Fori Imperiali, z której doskonale widoczne były w dole ruiny licznych budowli - starożytnych świątyń, chrześcijańskich bazylik, łuków itp. Na murze wzdłuż ulicy 4 kamienne mapy (Europa oraz część Azji i Afryki) pokazywały zasięg Imperium Rzymskiego w kolejnych wiekach - od powstania po okres największej potęgi. Po krótkim spacerze dotarliśmy na Kapitol, gdzie w cieniu wzgórza Święta Droga kończyła się świątynią Saturna - obecnie to tylko osiem jońskich kolumn przykrytych gzymsem.
Od początków Rzymu Kapitol był twierdzą i sanktuarium oraz symbolem miasta. Stała na nim świątynia triady bóstw: Jowisza, Junony i Minerwy. Przechowywano tu księgi sybilliński, które zawierały przepowiednie dla miasta, na czasy kłopotów. Zazwyczaj była to rada przyjęcia do rzymskiego panteonu jakiegoś nowego boga. Nowo wybrani konsulowie składali w świątyni ofiary przed objęciem urzędowania, a wodzowie podobnie świętowali triumfy. Po upadku Imperium Rzymskiego wzgórze utraciło swe znaczenie, stając się pastwiskiem dla owiec. Jednak od XIIw. ponownie zaczęło odzyskiwać świetność, kiedy przeniesiono tam zarząd miejski nowej Republiki Rzymskiej. Obecne budowle na wzgórzu zawdzięczamy Michałowi Aniołowi. Środek Placu Kapitolińskiego zajmuje konny pomnik Marka Aureliusza. Od strony Forum Romanum, wznosi się Pałac Senatorski z wieżą zegarową - początkowo miejsce obrad senatu, a obecnie siedziba Rady Miasta. Pałac Konserwatorów (Palazzo dei Conservatori) był pierwotnie siedzibą sądu a obecnie, wraz z leżącym po przeciwnej stronie placu Palazzo Nuovo, mieści Muzeum Kapitolińskie. Znajduje się w nim m.in. brązowa rzeźba wilczycy stanowiąca symbol stolicy Imperium Rzymskiego. Kopię rzeźby widzieliśmy przy bocznej ścianie Pałacu Senatorskiego. Z czwartej, niezabudowanej strony placu Michał Anioł zaprojektował nowe łagodniejsze zejście z Kapitolu - Cordonata - szerokie stopnie zabezpieczone renesansową balustradą, rozpoczynające się pomiędzy posągami Kastora i Polluksa. Na początku XX wieku na zboczu Kapitolu opadającym do Placu Weneckiego, w miejscu dawnej świątyni Jowisza, pojawiła się nowa monumentalna budowla - Ołtarz Ojczyzny zwany potocznie Vittoriano. To duży gmach z białego marmuru z charakterystyczną kolumnadą. Jest on zarazem pomnikiem króla Wiktora Emanuela II na koniu i Grobem Nieznanego Żołnierza (podobnie jak w Warszawie - z wiecznym ogniem i wartą). W jego wnętrzach mieszczą się muzea ze zbiorami upamiętniającymi historię walk o zjednoczenie Włoch.
Ruchliwy Plac Wenecki z jednej strony zamyka Pałac Wenecki. To pierwszy z renesansowych pałaców Rzymu (z XVw.), do połowy XVI wieku pełnił rolę rezydencji papieskiej. Później znajdowała się w nim ambasada Republiki Weneckiej (do 1797 r.) i ambasada austriacko-węgierska. Po dojściu do władzy Mussoliniego urządzono tu jego rezydencję. Podczas przemówień wygłaszanych z balkonu, plac gromadził mieszkańców Rzymu. Światło widoczne przez całą noc w oknach sypialni miało przekonywać Włochów, że duce nigdy nie śpi, pracując nad ważnymi dla kraju sprawami Po przeciwnej stronie palcu znajduje się, nieco podobny w bryle choć inaczej wykończony, budynek towarzystwa ubezpieczeniowego, a na wprost Ołtarza Ojczyzny jest jeszcze Pałac Bonapartego.
Z Placu Weneckiego po raz ostatni tego dnia spojrzeliśmy na Koloseum i powędrowaliśmy dalej - szeroką Via del Corso - główną arterią Rzymu. Spacerując wzdłuż frontów eleganckich kamienic i pałacyków dotarliśmy do fontanny di Trevi - najbardziej znanej barokowej fontanny Rzymu. Nadal zasila ją woda doprowadzana akweduktem zbudowanym w 19 r. p.n.e. Pierwotna fontanna z XV wieku nie podobała się papieżowi Urbanowi III, który w 1640 r. zamierzał ją przebudować, jednak nie starczyło mu na to pieniędzy. Dokonał tego papież Klemens XII, choć sam nie dożył ukończenia w 1776 r. Forma tej barokowej fontanny przypomina fasadę budynku, ma 20 m szerokości i 26 m wysokości. Centralnymi postaciami są Neptun i dwa trytony, symbolizujące Kastora i Polluksa. Neptun znajduje się na rydwanie zaprzężonym w dwa hippokampy (hybrydy konia i ryby). Ten prowadzony przez trytona z prawej strony jest spokojny, natomiast tryton z lewej stara się okiełznać niespokojnego konia. Symbolizują one dwa odmienne stany morza - ciszę i sztorm. Legenda wiąże nazwę fontanny z imieniem Trevia - dziewicy, która odkryła źródło wody wykorzystane przy budowie akweduktu. Wodę doprowadzaną przez ten akwedukt do fontanny nazywa się Acqua Virgo (Woda Dziewicy). Turyści zwyczajowo wrzucają do di Trevi monety - prawą ręką, przez lewe ramię - aby zapewnić sobie „powrót do Rzymu”. My także pozostawiliśmy kilka monet - wraz z innymi posłużą na utrzymanie zabytków i biednych w Rzymie. Turyści są bowiem tak hojni, że władze miasta regularnie muszą wydobywać pieniądze z fontanny. Niestety zbliżał się już wieczór i spoza wysokich kamienic niewiele słonecznego światła docierało już do fontanny. Niewielki placyk był tak bardzo zatłoczony, że z trudem udało nam się naleźć miejsce na stopniach, by przez chwilę odpocząć przed dalszą wędrówką.
Idąc wąskimi, zatłoczonymi uliczkami dotarliśmy do kolejnej fontanny, zasilanej z tego samego akweduktu co di Trevi - na Placu Hiszpańskim (Piazza di Spagna). To jeden z najsłynniejszych placów rzymskich, którego nazwa pochodzi od mieszczącej się tu ambasady Hiszpanii przy Państwie Watykańskim. Stąd rozchodzą się najmodniejsze pasaże handlowe Rzymu. Niewielka fontanna Barcaccia (łódeczka) rzeczywiście przypomina łódkę, unoszącą się na wodzie, ale też i wypełnioną wodą jakby tonęła. Fontanna jest bowiem pamiątką po powodzi, która miała miejsce na Boże Narodzenie 1598 roku, a wody Tybru wyrzuciły w tym miejscu łódkę. Tuż przy fontannie zaczynają piąć się w górę słynne Schody Hiszpańskie - jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc przez turystów. To jedne z najdłuższych i najszerszych schodów w Europie - ustępują jedynie Potiomkinowskim w Odessie. Od wiosny do jesieni jest tu ciasno i gwarno, więc jeśli ktoś chce w spokoju wspiąć się po ich 138 stopniach do kościoła św. Trójcy musi przyjechać zimą. Ale z jednego powodu, pomimo tłumów, nasza wizyta trafiła w idealny moment. Z okazji festiwalu kwiatów przez kilka wiosennych tygodni schody zdobią donice pełne kwiatów - właśnie na końcówkę tego okresu trafiliśmy do Rzymu.
Minęła godzina 18:00 - na którą mieliśmy umówiony wieczór włoski w jednej z tutejszych kafejek. Zabrakło nam tej 1,5 godziny, którą straciliśmy rano w Cassino i zwiedzanie Panteonu oraz Placu Navona musieliśmy odłożyć na kolejny dzień. Powróciliśmy do Via del Corso, która po chwili zakończyła się Placem Wszystkich Ludzi (Piazza del Popolo) - w czasach cesarstwa była tu brama miasta - Porta Flaminia. W roku 1589 papież Sykstus V umieścił na środku placu egipski obelisk przeniesiony z Circus Maximus, a sprowadzony do Rzymu w 10 r. p.n.e. przez Oktawiana Augusta. Przez lata plac był miejscem publicznych egzekucji - ostatnią wykonano w 1826. Nie zatrzymując się dotarliśmy do Tybru i po chwili przeszliśmy na Zatybrze (Trastevere) - część Rzymu na zachodnim brzegu rzeki, sąsiadującą z Watykanem. Rzut beretem od Zamku Św. Anioła, spędziliśmy ponad dwie godziny na dobrym włoskim jedzeniu przy piosenkach śpiewanych przez wokalistów operowych dorabiających sobie tu po godzinach. Atmosfera była doskonała, zwłaszcza że byliśmy jedynymi gośćmi. Nie licząc grupki Japończyków, którzy wpadli tu na krótko i wypadli w takim pośpiechu, że pozostawili dla nas sporo wina. Tego dnia kolacji w hotelu nie było - bo i nie była potrzebna.
Tym razem do Rzymu wjeżdżaliśmy dużo wcześniej niż poprzedniego dnia - między 8 a 9. Bo i do zwiedzenia mieliśmy trochę zaległości. Zwiedzanie Watykanu rozpoczęliśmy od Muzeów Watykańskich. I może trochę przesadzam, ale było to doświadczenie niemal traumatyczne. Zaczęło się dość niewinnie - kiedy doszliśmy do murów Państwa Kościelnego zobaczyliśmy bardzo długą kolejkę czekających na wejście do muzeów. My mieliśmy rezerwację, więc od razu podeszliśmy do wejścia i gdy tylko pojawiła się nasza przewodniczka mogliśmy wejść do środka. Wtedy nie uświadamialiśmy sobie jeszcze, że mimo iż nasza grupka wchodzi bez kolejki, to jednocześnie non stop wchodzą ludzie z tej wielkiej kolejki.
Z tarasu rozpościerał się wspaniały widok na kopułę Bazyliki Św. Piotra i fragment ogrodów watykańskich. Na galerii ponad kopułą widać było tłumek ludzi - my również mieliśmy nadzieję, że się tam wdrapiemy aby z góry zobaczyć panoramę Rzymu. Tymczasem weszliśmy do Pinakoteki - przy wejściu powitała nas wierna kopia Piety Michała Anioła - można było się jej dokładnie przyjrzeć, bo oryginał w bazylice ogląda się z daleka, zza pancernej szyby. Tu zwiedzających nie było dużo, więc mogliśmy spokojnie podziwiać malowidła i fragmenty fresków, a przewodniczka zwracała uwagę na najbardziej interesujące dzieła. Dalej był rozległy Dziedziniec Pinii, gdzie na tablicach przedstawione były fotografie fresków z Kaplicy Sekstyńskiej - przewodniczka opowiedziała nam trochę o poszczególnych tematach, bo w kaplicy nie było już takiej możliwości. Kolejny dziedziniec - znacznie mniejszy - to Dziedziniec Belwederu z mała sadzawką po środku. Na uwagę zasługują tu dwie rzeźby - Apollo Belwederski (kopia) i oryginalna Grupa Laokoona. Zwłaszcza ta ostatnia warta jest zobaczenia. Jest to bowiem jedna z najsłynniejszych rzeźb hellenistycznych, bardzo dynamiczna i pełna szczegółów. Przedstawia kapłana boga Apollina z Troi (Laokoona) i jego dwóch synów walczących z wężami morskimi. Młodszy syn wydaje się już być przegrany w tej walce, podczas gdy starszy sprawia wrażenie, jakby miał jeszcze jakieś szanse. A po środku ojciec zaciekle walczący o dzieci.
Dalej w salach Museo Pio-Clementiono zwiedziliśmy papieską kolekcję dzieł starożytnej Grecji i Egiptu. Tłum zaczął gęstnieć, coraz trudniej było nie tylko podziwiać dzieła ale i przemieszczać się z sali do sali. Ciekawie wyglądały wielkie arrasy - z pewnej odległości sprawiały wrażenie malowideł a nie tkanin. Sala miała ciekawie ozdobiony sufit - freski namalowane w technice światłocieni sprawiały wrażenie wypukłych płaskorzeźb. Weszliśmy do długiego korytarza z sufitem pokrytym malowidłami w złoconych obramowaniach. Ale nie sklepienie było tu najważniejsze a ściany. Była to bowiem Galeria Map - zbiór kilkudziesięciu średniowiecznych map przedstawiających części Italii i Europy. Ścisk tu był już taki, że praktycznie nie pozwalał na samodzielne poruszanie się - szło się krok za krokiem pośród wielkiego tłumu i w myśl jego poleceń. Pomimo pięknych map pobyt w tej sali był okropnym przeżyciem. Na koniec zwiedzania Muzeów Watykańskich mieliśmy i polski akcent. W Sali Sobieski dominowało wielkie olejne malowidło Jana Matejki „Sobieski pod Wiedniem” przedstawiające zwycięstwo króla Jana Sobieskiego nad wojskami Imperium Osmańskiego w 1683 r.
Idąc wśród tłumu, który jak rzeka otaczał idących w środku, nie pozwalając na wyswobodzenie się, dotarliśmy do Kaplicy Sekstyńskiej. To prostokątna sala o długości 40 m i szerokości 13 m, przykryta kolebkowym sklepieniem wiszącym 20 metrów ponad posadzką. Od początku kaplica była przeznaczona na ważniejsze uroczystości kościelne. Dawniej często odprawiano w niej msze św. Jednak przede wszystkim odbywają się tu konklawe, czyli wybory nowego papieża. A to co przyciąga w to miejsce niezliczone rzesze turystów to przepiękne freski pokrywające wszystkie ściany i sklepienie. Ścianę po lewej stronie zdobi 6 scen z Starego Testamentu, a po prawej umieszczono 6 scen z Nowego. To najstarsze malowidła (XVw.) wykonane przez artystów z Toskanii i Umbrii. Malowidła Michała Anioła zdobiące sufit opowiadają historię ludzkości od stworzenia świata, przez grzech pierworodny, aż do biblijnego potopu.
Według często powtarzanej legendy artysta pracował sam w niesprzyjających warunkach, niewygodnej pozycji (leżąc) i słabym oświetleniu. Jednak badania przeprowadzone podczas ostatniej konserwacji fresków wykazały, że miał on kilku pomocników. Co ciekawe wymiary postaci przedstawianych w kolejnych scenach zmieniają się. Najmniejsze są przy wejściu, największe w pobliżu ołtarza - artysta uzyskał przez to efekt jednakowej wielkości poszczególnych osób przy oglądaniu dzieła od strony wejścia do kaplicy. Na ścianie na wprost wejścia Michał Anioł namalował fresk „Sąd Ostateczny”. Dzieło powstało na zamówienie papieża Klemensa VII w latach 1536-1541. Kompozycja jest skupiona wokół postaci Chrystusa - sędziego karzącego za grzechy, z Matką Bożą u boku. Wokół zgromadzeni są święci, najczęściej trzymający narzędzia swojej męczeńskiej śmierci. W oryginale było na fresku sporo nagości, więc papież Paweł IV zażądał zniszczenia dzieła, w końcu zgodził się jednak na zamalowanie intymnych fragmentów przez ucznia Michała Anioła (tuż przed jego śmiercią).
Mieliśmy zaledwie kilka minut na podziwianie kaplicy, bo już kolejne tłumy nacierały od wejścia. A tak naprawdę można by tu spędzić godziny - tak wiele było tu pięknych, kolorowych scen. I dość dobrze widocznych ze wszystkim szczegółami. To rzeczywiście wielkie arcydzieło, którego charakteru nie jest wstanie oddać żadna fotografia.
Z kaplicy przeszliśmy do Bazyliki Świętego Piotra - jednego z najważniejszych świętych miejsc chrześcijaństwa. Wedle tradycji bazylika stoi na miejscu ukrzyżowania i pochówku św. Piotra, uznawanego za pierwszego papieża. Pierwotna pięcionawowa bazylika zbudowana przez Konstantyna Wielkiego ok. 324 r. nad grobem świętego Piotra miała wymiary 122,0 x 64,0 m. Na początku XVI wieku papież Juliusz II podjął decyzję o zburzeniu grożącej zawaleniem bazyliki i zbudowaniu w tym miejscu nowej świątyni. Budowę rozpoczął w 1506 r. Bramante, a po jego śmierci kontynuowali ją inni architekci m.in. Raffaello Santi i Michał Anioł. Ten ostatni miał największy wpływ na kształt świątyni, którą ukończono w 1626 r. Wnętrze bazyliki ma 186 m długości, nazwa poprzeczna długa jest na 137m, a nawa główna o szerokości 27 m ma 46 m wysokości. Centralna cześć przykryta jest kopułą o średnicy zewnętrznej 59 m i wysokości (od poziomu ulicy) 133m.
Kiedy weszliśmy do wnętrza przez przedsionek od strony Placu Świętego Piotra, przytłoczył nas ogrom budowli. Jeszcze do niedawna był to największy kościół na świecie (od 23 lat większa jest jedynie bazylika wybudowana w Jamusukro, w biednej afrykańskiej republice Wybrzeża Kości Słoniowej). Idąc prawa nawą minęliśmy oryginalną rzeźbę - Pietę Michała Anioła, skrytą za pancerną szybą, a kawałek dalej znajduje się kaplica, w której od wyniesienia na ołtarze, spoczywa ciało Jana Pawła II. Idąc dalej w kierunku głównego ołtarza natknęliśmy się na kolejkę przy brązowym posągu Św. Piotra Błogosławiącego. Turyści tradycyjnie dotykają prawej stopy apostoła, tak że jeszcze kilka lat temu ten fragment był tak wytarty, że lśnił złotawo, kontrastując z ciemną powierzchnią reszty postaci. Jednak podczas naszego pobytu stopa najwyraźniej została „naprawiona” bo nie wyróżniała się od reszty. Doszliśmy do centralnej części kościoła, gdzie pod wysoką kopułą znajduje się ołtarz główny (tzw. papieski), a nad nim wysoki, wykonany z brązu, barokowy baldachim zaprojektowany przez Berniniego. Trudno opisać słowami rozmiary ołtarza - trzeba to po prostu zobaczyć, a i tak wówczas wydaje się niewiarygodnym, że np. skręcone kolumny baldachimu mają aż 28 m wysokości. Ok. 7 metrów pod ołtarzem znajduje się krypta z grobem Św. Piotra - widoczna od strony kościoła przez małą szybkę. W całej bazylice znajduję się wiele ołtarzy i grobów dostojników Kościoła, jednak większość z papieży spoczywa w sarkofagach znajdujących się w Grotach Watykańskich. Kiedy tam zeszliśmy, pierwszym grobem jaki zobaczyliśmy był ten najważniejszy - Św. Piotra, jednak musieliśmy się zadowolić widokiem zza szklanych drzwi. W śród wielu sarkofagów rozpoznaliśmy dwa należące do papieży panujących za naszego życia - Pawła VI i Jana Pawła I.
Kiedy opuściliśmy groty liczyliśmy, że zgodnie z planem będziemy mieli teraz czas wolny na wdrapanie się na szczyt kopuły bazyliki. Zwłaszcza, że byliśmy jeszcze w obrębie bazyliki i stąd kolejka na kopułę nie była wielka. Niestety, opóźnienia w zwiedzaniu poprzedniego dnia zmusiły nas teraz do kontynuowania wycieczki po Rzymie - przewodniczka nie chciała czekać. Kiedy po wyjściu na Plac Św. Piotra zobaczyliśmy ogromną kolejkę do wstępu do bazyliki, wiedzieliśmy już, że po powrocie do Watykanu nie będzie już szans na wejście do bazyliki i na kopułę. Idąc w kierunku Piazza Navona mijaliśmy Zamek Świętego Anioła - wydawał się nam dość wysoki, więc postanowiliśmy zwiedzić go w powrotnej drodze i zobaczyć z jego szczytu chociaż cześć Rzymu, którą mogliśmy ujrzeć z kopuły bazyliki.
Dotarliśmy do Piazza Navona - bardzo długiego (276 m) i wąskiego (54 m) placu otoczonego budynkami. Taki kształt (owal) i wymiary pozostały po znajdującym się tu wcześniej starożytnym stadionie, na którym odbywały się głównie wyścigi rydwanów. Aktualną barokową zabudowę plac zawdzięcza papieżowi Innocentemu X, który w XVIIw. powierzył Francesco Borrominiemu sporządzenie projektu rozbudowy pałacu i kościoła św. Agnieszki in Agone. Pod kościołem znajdują się lochy gdzie więziono św. Agnieszkę, 13-letnią męczennicę, która odmówiła zamążpójścia ofiarowując się Chrystusowi. Według tradycji, kiedy odarto ją z szat i nagą postawiono na stadionie, jej włosy wydłużyły się okrywając ją niczym płaszcz. Najciekawszym elementem palcu jest umieszczona w centrum fontanna Czterech Rzek Berniniego. Została ona skomponowana wokół egipskiego obelisku sprowadzonego na polecenie papieża z ruin Cyrku Maksencjusza. Cztery postacie, wraz z elementami krajobrazu w postaci palm, zwierząt itp. symbolizują cztery rzeki z czterech kontynentów. Rio de la Plata symbolizuje postać z podniesioną ręką, Dunaj i Europę wyobraża postać dosiadająca konia, Azję uosabia Ganges, a personifikacja Nilu dłonią osłania głowę. Według jednych dlatego, że nie znano w tym czasie źródeł tej rzeki. Istnieje jednak anegdota związana z wielką rywalizacją twórcy kościoła (Borromini) i fontanny (Bernini). Mówi ona, że posąg Nilu zakrywa oczy, bojąc się że runie na niego fasada kościoła; albo dlatego że nie chce oglądać dzieła konkurenta. Na placu umieszczono później jeszcze dwie inne fontanny: Neptuna i Maura (del Moro) ale nie są one już tak imponujące. Niemal cały plac zajmowały kramy sprzedawców obrazów, a wśród nich nieliczni artyści pracujący przy swoich sztalugach.
Idąc do ostatniego obiektu, który z pozostał nam do zwiedzenia, przechodziliśmy obok obecnej siedziby senatu - ładny budynek ale bardzo oszpecony okratowanymi oknami na parterze i potężnymi stalowymi barierkami i słupkami „antyterrorystycznymi”. Kiedy wyszliśmy z wąskich zaułków na Piazza della Rotonda naszym oczom ukazał się Panteon - najlepiej zachowany antyczny budynek Wiecznego Miasta. Wielka okrągła świątynia o idealnych proporcjach (42,2 m średnicy i tyle samo wysokości) jest dowodem na to, że architektura rzymska nie naśladowała ślepo greckiej, tylko wykształciła własny styl. Obszerny, 16 kolumnowy przedsionek w porządku korynckim, wpuszcza przez wielkie drzwi niewiele światła - większość dociera przez okrągły otwór w pośrodku kopuły sklepienia - oculus. I nie tylko światło - dostają się tędy również opady atmosferyczne. Panteon to po grecku miejsce poświęcone wielu bogom. Powstał na Polu Marsowym ok. 125r., z inicjatywy cesarza Hadriana. Od VII wieku Panteon jest użytkowany jako kościół katolicki Santa Maria ad Martyres - Najświętszej Marii Panny od Męczenników.
Panteon był największą budowlą kopułową na świecie do początku XX w. Ustępowały mu nawet kopuły słynnej bazyliki Hagia Sophia w Konstantynopolu czy katedry we Florencji. Kopuła budowli odlana jest z niezbrojonego, monolitycznego betonu z centralnym oculusem o średnicy ok. 7,9 m - świadectwo, tego że już starożytni z powodzeniem korzystali z tego budulca, choć nie znali jeszcze zalet zbrojenia. Zamiast tego usztywnili kopułę żebrami kasetonów. Wnętrze Panteonu jest imponujące i zarazem niezwykle harmonijne przez swoją jasność przestrzenną i proporcje. Wzdłuż kolistej ściany naprzemiennie występują prostokątne i półkoliste wnęki wykorzystywane jako kaplice grobowe. Między drugą i trzecią kaplicą jest grób Raffaella, jednego z największych malarzy i architektów świata, a tuż obok grób jego narzeczonej, zmarłej trzy miesiące przed nim. W innej kaplicy znajduje się grobowiec Wiktora Emmanuela II - pierwszego króla zjednoczonych Włoch.
Postanowiliśmy wrócić do Watykanu na własną rękę, dzięki czemu mogliśmy skosztować wyśmienitych lodów, w małej lodziarni z dala od głównych ulic. No i przede wszystkim zwiedzić Zamek Świętego Anioła. Kiedy wracaliśmy mostem przez Tyber zamek widzieliśmy w całej okazałości. Początkowo było to miejsce spoczynku cesarza Hadriana, jego rodziny i następców. Prostokątny grobowiec otoczono kolistym mauzoleum. Później przerobiono go na fortecę i więzienie, dodając zewnętrzny mur i bastiony. W końcu stał się rezydencją, w której chronili się papieże podczas rozruchów. Zamek połączony jest z Watykanem wysokim i szerokim murem, wewnątrz którego do dzisiaj znajduje się korytarz, kiedyś tajny.
Bilety wstępu były bardzo drogie, ale nie żałowaliśmy wydanych pieniędzy. Po przekroczeniu potężnych zewnętrznych murów, do wnętrza zamku dostaliśmy się bardzo długą i szeroką rampą - bez problemu można było ją pokonywać konno. Jak na tak surowe mury zaskakująco bogate było wnętrze - ozdobne pomieszczenia, niektóre z wielkimi drewnianymi meblami. Ale tym co nas najbardziej przyciągało w to miejsce, był taras widokowy u stóp wielkiego posągu Świętego Anioła. Rozpościerał się z niego wspaniały widok nie tylko na pobliski Watykan i Bazylikę Św. Piotra, ale i dalsze, odwiedzone przez nas zabytki. Niedaleko za zieloną wstążką Tybru widać było potężną kopułę Panteonu, za którą dominował oświetlony słońcem Ołtarz Ojczyzny, przy Placu Weneckim. A jeszcze dalej, skryte w cieniu Koloseum. I dziesiątki innych kościołów, pałaców, majestatycznych kamienic i innych budowli. Doprawdy nie chciało nam się opuszczać tego miejsca - spędziliśmy tu znacznie przyjemniej czas niż w ścisku Muzeów Watykańskich.
W końcu jednak przyszła pora na powrót do Watykanu. Mieliśmy jeszcze trochę czasu na wysłanie kartek na Poczcie Watykańskiej. To bardzo rzetelna instytucja, co nie zawsze można powiedzieć o poczcie włoskiej - pocztówki przybyły do Polski jeszcze przed naszym powrotem. Pospacerowaliśmy po Placu Św. Piotra, tęskno spoglądając na szczyt kopuły bazyliki, zrobiliśmy drobne zakupy i ... przyszedł czas żegnać się z Rzymem i Watykanem.
Bardzo wcześnie rano opuściliśmy Villa Laura oraz Fiuggi - tym razem po raz ostatni - i kontynuowaliśmy podróż Autostradą Słońca na południe. Wkrótce opuściliśmy Lacjum i dotarliśmy do Kampanii (Campania). Około godziny 9:00 dotarliśmy do Caserty - niewielkiego miasta leżącego dwadzieścia kilometrów na północ od Neapolu. Znajdujący się tam Pałac Królewski (Reggia di Caserta lub Palazzo Reale di Caserta) był największym pałacem (i prawdopodobnie największym budynkiem) wzniesionym w Europie w XVIII wieku. Była to jedna z czterech rezydencji królewskich (obok Neapolu, Capodimonte i Portici) wybudowanych dla dynastii Burbonów, panujących w XVIII i XIX wieku w Królestwie Neapolu i Królestwie Sycylii (przekształconych potem w jedno Królestwo Obojga Sycylii). Budowę rozpoczęto w 1752 na życzenie ekstrawaganckiego króla Karola III Burbona, choć król w pałacu nigdy nie zamieszkał, gdyż niedługo potem objął tron Hiszpanii po zmarłym przyrodnim bracie. Budowę kontynuował jego trzeci syn - Ferdynand I (król Neapolu jako Ferdynand IV, król Sycylii jako Ferdynand III, król Obojga Sycylii jako Ferdynand I). Obecnie w pałacu jest muzeum, a cały kompleks w 1996 r. wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zbudowany na planie ogromnego kwadratu pałac wzorowany był na francuskim Wersalu. Dwa główne skrzydła wewnętrzne przecinają się pod kątem prostym, a kolejne otaczające je cztery skrzydła tworzą boki kwadratu (ok. 200 m każdy). Pałac posiada 1200 pomieszczeń, wielkie klatki schodowe, cztery wewnętrzne dziedzińce, kaplicę i przede wszystkim bogato wyposażone apartamenty królewskie. Z przyjemnością spacerowaliśmy po komnatach, podziwiając ich wystrój: rzeźby, freski na ścianach i sufitach, pozłacane płaskorzeźby i umeblowanie. Ciekawostką były wielkie żyrandole oraz zegar z 24-godzinną tarczą. Bogate barokowe fasady pałacu do dzisiaj silnie kontrastują z typową, spaloną słońcem, okolicą włoskiego południa.
Z tyłu pałacu znajduje się rozległy park o powierzchni 120 ha z fontannami, kaskadami i rzeźbami. Pierwsza część - zaraz za pałacem - to dość monotonny wielki trawnik otoczony z trzech stron typowym zadrzewionym parkiem (ok. 800x800 m). Oddalając się od pałacu szeroką aleją na północ przeszliśmy najpierw przez ten trawnik, a potem przez cześć zadrzewioną, w której widzieliśmy pojedyncze rzeźby. Doszliśmy do pierwszych stawów i fontann. Od tego miejsca dalej na północ park ma już tylko kilkadziesiąt metrów szerokości i (w mojej ocenie) ok. 3-4 km długości. Stanowi go ciąg podłużnych stawów, fontann i trawników, będących przedłużeniem alei, ciągnący się aż do wzgórza. Końcową część parku, częściowo leżącą na zadrzewionej skarpie, wieńczy wodospad imitujący naturalną górską kaskadę. Tak daleko od pałacu jednak nie doszliśmy.
Od południowej strony pałacu (front) planowano wybudowanie monumentalnej alei o długości 20 km, która połączyłaby Casertę z Pałacem Królewskim w Neapolu. Planu tego nigdy nie zrealizowano i przed frontem pałacu znajduje się wielki (200x300 m) owalny trawnik. Co ciekawe, obecnie pod tym trawnikiem jest duży podziemny parking, mogący pomieścić kilkadziesiąt autokarów i liczne auta osobowe. Dzięki niemu żadne pojazdy nie szpecą już widoku i przede wszystkim turyści nie mają już problemów z dotarciem do pałacu.
Choć porównywanie Pałacu w Casercie do Wersalu jest nieco na wyrost, to sama budowla wraz z wyposażeniem robi duże wrażenie. Natomiast parkowi do ogrodów Wersalu jest bardzo daleko. W czasach współczesnych Pałac Królewski w Casercie był planem filmowym podczas kręcenia kilku filmów. W 1999 r. w filmie Gwiezdne Wojny cz. I - Mroczne widmo jego wnętrza zagrały wnętrze Królewskiego Pałacu królowej Amidali na Naboo, a w 2002 r. w kolejnej części - Atak klonów - wnętrza Królewskiego Pałacu Królowej Jamilli. W 2009 r. zastąpił ekipie filmowej Anioły i Demony te miejsca, które w Rzymie okazały się niedostępne, np. watykańskie komnaty.
Z Caserty wyruszyliśmy do Neapolu - stolicy Kampanii. Jest to trzecie pod względem liczby mieszkańców miasto we Włoszech i zarazem jedno z trzech posiadających metro. Neapol stanowi główny ośrodek gospodarczy, kulturalny i naukowy południowych Włoch. Jest to drugi co do wielkości przeładunków port we Włoszech. W Neapolu znajduje się uniwersytet założony w roku 1224 oraz liczne szkoły wyższe i placówki naukowo-badawcze. Jednak to co przyciąga do Neapolu turystów z całego świata, to urocze położenie - tarasowo nad Zatoką Neapolitańską (Morze Tyrreńskie) u podnóża Wezuwiusza. Bo samo miasto nie ma w sobie nic szczególnego.
My zwiedzaliśmy Neapol głównie z autokaru i już sam wjazd do centrum był ciekawy. Szeroka dwujezdniowa arteria była zatłoczona. Biegnący środkiem i oddzielony od jezdni krawężnikami pas z torami tramwajowymi pełnił funkcję drogi dla trolejbusów i pojazdów uprzywilejowanych. Nasza przewodniczka - Neapolitanka - stwierdziła, że taki autokar turystyczny jak nasz też powinien być uprzywilejowany i kazała kierowcy jechać po torach. Dzięki temu udało nam się w kilkanaście minut dotrzeć do centrum, gdzie mieliśmy dwugodzinny postój. Początkowo z przewodniczką - jedną z najfajniejszych jakie się nam trafiły - potem samodzielnie wędrowaliśmy po centrum miasta, zapuszczając się w boczne uliczki.
Neapol miał kilka rezydencji królewskich. Jedną z nich mijaliśmy wjeżdżając do centrum - Nowy Zamek (Castel Nouvo), z wejściem w kształcie łuku triumfalnego, leżący przy porcie nad zatoką. Plac przed nim był cały rozkopany - budowa metra. Przy Placu Plebiscytu (Piazza Plebiscito) stoi - bogato wyposażony Pałac Królewski (Palazzo Reale). Za sprawą Wezuwiusza miasto dysponuje dużymi złożami bazaltu - ciemnoszarej skały wulkanicznej, którą wybrukowano wiele ulic i placów. Bazalt stanowił też budulec m.in. Pałacu Królewskiego. Naprzeciwko niego widzieliśmy bazylikę z charakterystyczną półkolistą kolumnadą, podobną do tej przy Bazylice Św. Piotra w Watykanie. Na skraju placu jest słynna kawiarnia Gambrinus - jedyna godna wielkich polityków odwiedzających Neapol. A kawałek dalej neoklasyczna Galeria Umberta I - zbudowana w XIX w. równolegle z innymi galeriami powstającymi w różnych miastach Włoch - bardzo podobna do tej w Mediolanie, tylko skromniejsza. A przy wejściu do galerii znaleźliśmy pizzerię, w której kupiliśmy doskonałą pizzę - Margheritę - typową dla Neapolu, ale jakże smaczną za sprawą dużej ilości świeżego, ciągnącego się sera mozzarella. Ser ten wytwarza się tylko tu - w Kampanii - z mleka bawolic, reszta to podróbki, podobnie jak to jest z zakopiańskim oscypkiem. Neapolitańczycy aby uczcić odwiedzającą ich królową Małgorzatę zrobili dla niej pizzę patriotyczną - w barwach włoskiej flagi: czerwony sos pomidorowy, biała mozzarella i na wierzchu zielone oregano. I tak powstała typowa neapolitańska pizza Margherita. Kawałek dalej był ciekawy sklepik z przyprawami i lokalnymi trunkami - przed zakupem mogliśmy do woli degustować, za darmo. Zapuszczając się w boczne uliczki zauważyliśmy wszędzie rozwieszone między kamienicami pranie. Neapolitanki mają obsesję na punkcie prania - robią je kilka razy w tygodniu, bo tak często zmieniają pościel czy firanki.
Dalszą część miasta znowu zwiedzaliśmy z autokaru. Najciekawiej prezentowała się urocza Zatoka Neapolitańska z widocznym na horyzoncie Wezuwiuszem. Niestety szczyt (1281 m n.p.m) skryty był tego dnia w chmurach. Na małej wysepce obok dzielnicy starych domów rybackich wyrasta kolejny zamek - Jajko (Castel dell'Ovo) - o charakterze wyraźnie obronnym. Masywne mury zamku kryją lochy i gotyckie salony, a także cele dawnego klasztoru. Wysoko nad miastem góruje Zamek Św. Marcina - dziś Muzeum Narodowe i stojąca tuż obok warownia Sant Elmo. Przejechaliśmy tunelem pod centrum miasta na drugą stronę wzgórza, skąd widać było kolejną zatokę. Ale wybrzeże nie był tu już tak urokliwe, z obiektami przemysłowymi i blokami osiedla żołnierzy NATO. Generalnie Neapol ma niską zabudowę, a jedyne wieżowce skupione są w północnej części miasta w tzw. Dzielnicy dyrekcyjnej.
W neapolitańskiej katedrze przechowywana jest głowa Św. Januarego wraz z dwiema ampułkami z zakrzepłą krwią. Trzy razy do roku - pierwszą sobotę maja, 19 września i od niedawna 16 grudnia krew robi się płynna. W chwili gdy krew patrona przestanie ulegać tej cudowniej przemianie, Neapol ma podobno nawiedzić kataklizm. Można się spodziewać, że sprawcą kataklizmu będzie pobliski uśpiony wulkan. Ostatnia wielka erupcja Wezuwiusza w 1944r., a także trzęsienie ziemi miały miejsce po tym gdy krew nie upłynniła się.
Jak powiedziała przewodniczka - Neapol albo się nienawidzi albo kocha. Z jednej strony jest piękna zatoka i wulkan, z drugiej mamy zatłoczone i hałaśliwe miasto, jakże inne od pozostałych miast Włoskich. Z kolejnej strony bogata spuścizna historyczna i mili mieszkańcy. Od wieków miasto to było czarną owcą wśród innych - miasto bałaganiarz, z którym nie wiadomo co począć. Bo rzeczywiście nawierzchnie ulic są w fatalnym stanie - tak jak w Polsce, co się ma nijak do włoskich standardów. Brudne wąski uliczki poza ścisłym centrum. Jeszcze na kilka tygodni przed naszym przybyciem Neapol tonął w górach śmieci gromadzących się na ulicy. Tuż przed naszym przyjazdem Szwedzi przysłali statek, którym zabrali odpady do utylizacji. Miasto to tradycyjnie obarczone jest bagażem biedy, bezrobocia, nieudolnej biurokracji i mafii (Kamorra). Notorycznie ignorowane są przepisy drogowe (gorzej jest chyba tylko na Sycylii). My byliśmy za krótko w Neapolu aby go pokochać lub znienawidzieć. Ale mnie osobiście wyglądało na zbyt dziadowskie abym mógł je polubić.
Opuściliśmy Neapol i przejechaliśmy do pobliskich Pompejów - miasta „ocalałego” po erupcji Wezuwiusza w 79r. W chwili gdy Pompeje (oraz pobliskie Herkulanum i Stabię) pochłonęły popioły, miejsce to było gospodarczym ośrodkiem regionu. Było to miasto warsztatów, forów i kamienic, z brukowanymi ulicami, stadionem, dwoma teatrami, amfiteatrem, świątyniami, łaźniami oraz domami publicznymi. Jego ponowne odkrycie podczas rekultywacji terenu w XVIw., a następnie lata wykopalisk stopniowo ujawniały obraz codziennego życia w rzymskim mieście na początku naszej ery. Popioły Wezuwiusza przykryły całkowicie Pompeje, zabijając większość mieszkańców i twardniejąc zamknęły miasto w skorupie o grubości kilku metrów. Popiół wulkaniczny doskonale zakonserwował budowle, przedmioty, a nawet kształty ciał ludzi i zwierząt. Podczas prac archeologicznych, które rozpoczęły się w XVIIIw., badacze natrafili na puste komory, na dnie których znajdowano czasami resztki biżuterii i inne przedmioty. Po odkryciu miejsc, gdzie mogły być kolejne komory, archeolodzy przez wąskie szczeliny wlewali do środka gips i dopiero po jego stężeniu zdejmowali skorupę z popiołu. Ich oczom ukazały się odlewy ludzkich ciał w najróżniejszych, często pełnych dramatyzmu pozycjach. Później zaczęto używać przeźroczystego tworzywa, które pozwalało dostrzec ukryte wewnątrz odlewu zachowane drobne przedmioty, zęby czy kości. Najbardziej niezwykłe w Pompejach jest nagromadzenie detali, niespotykane w innych wykopaliskach. Do najważniejszych odkryć dokonanych w tym miejscu należą malowidła ścienne, które zachowały się w dość dobrym stanie i w dużej liczbie, we wnętrzach bardziej reprezentacyjnych domów oraz mozaiki. Od XIXw. badania archeologiczne były już bardziej systematyczne. Odkopywano nie tylko dzieła sztuki, ale i układ urbanistyczny miasta oparty na regularnej siatce ulic o brukowanej nawierzchni. Sporządzono plany całego miasta, podzielono je na sektory, ponumerowano domy. Zaplanowano systematyczne prace, sektor po sektorze i rozpoczęto rekonstrukcję niektórych budowli. Prace archeologiczne nie zostały jeszcze zakończone.
Na teren wykopalisk weszliśmy Bramą Morską - składa się ona z dwóch beczkowato sklepionych arkad, z których jedno stanowiło przejście dla zwierząt jucznych, a drugie dla pieszych. Przez Portyk Gladiatorów - duży, otoczony kolumnowym portykiem plac, będący koszarami zapaśników - przeszliśmy na teren teatru. Teatr Wielki budową przypomina typowe teatry greckie. Umieszczony w naturalnym zagłębieniu terenu mógł pomieścić nawet 5.000 widzów w 5 sektorach. Najniższe 4 rzędy (tylko te się zachowały) przeznaczone były dla elity społeczeństwa, pozostałe 15 rzędów (obecnie zrekonstruowane) służyło pozostałym mieszkańcom. Scena wymurowana została z cegły, a pomiędzy nią a orchestrą zachował się rowek do opuszczania kurtyny. Niestety nie widzieliśmy ani Teatru Małego ani największego obiektu w Pompejach - owalnego Amfiteatru - na 20 tysięcy widzów. Po dalszej części miasta chodziliśmy szerokimi brukowanymi ulicami z wysokimi krawężnikami. Dla wygody pieszych w poprzek ulic ułożono duże kamienie ułatwiające przejście. Dodatkowe kamienie regulowały ruch uliczny, część ulic była bowiem dostępna tylko dla pieszych, inne umożliwiały przejazd pojedynczych wozów (jednokierunkowe). Zachowały się nawet koleiny wytarte w kamieniach brukowych oraz otwory w krawężnikach, do których przywiązywano zwierzęta. Wśród warsztatów rzemieślniczych odkryto pozostałości licznych piekarni. Zachowały się w nich w dość dobrym stanie piece i kamienne żarna. Naszą uwagę zwróciły także umieszczone przy samych ulicach lady jadłodajni z wgłębieniami, w których umieszczano naczynia z gorącymi potrawami i napojami. Na naszej trasie zwiedzania znajdował się także starożytny dwukondygnacyjny Lupanar. Jego niewielkie pomieszczenia były prawie całkowicie pozbawione światła, a korytarz parteru ozdobiony był erotycznymi obrazkami i napisami. W drodze na Forum zajrzeliśmy na chwile do Term Stabiańskich - najstarszych z trzech term w Pompejach, z wyraźnym podziałem na część męską i damską. W skład kompleksu łaźni wchodziły szatnie oraz pomieszczenia na kąpiel zimną, ciepłą i gorącą. Sale ogrzewane były gorącym powietrzem krążącym pod posadzką i pomiędzy ściankami działowymi. W termach zobaczyliśmy pierwsze odlewy ciał mieszkańców Pompejów wystawione w szklanych gablotach. W sumie odkryto ich ponad 2000, ale tylko niewielka część została wystawiona w części udostępnionej do zwiedzania. W ogóle cały kompleks, który zwiedzaliśmy wydawał nam się bardzo rozległy. W rzeczywistości obeszliśmy tylko niewielką cześć terenu udostępnionego do zwiedzania, a duże obszary miasta nadal skrywa skorupa z popiołów.
Centralnym miejscem miasta było Forum - plac o wymiarach 38×157m, otoczony wcześniejszą kolumnadą w stylu doryckim, oraz późniejszą - jońską. Przy forum usytuowane były budynki publiczne, kultowe oraz hale targowe. W północnej części forum zbudowano Świątynię Jowisza. Była to budowla usytuowana na cokole o wysokości 3 m, miała 37 m długości i 17 m szerokości. Obecnie pozostały po niej szczątki kilku kolumn malowniczo rysujące się na tle Wezuwiusza. We wschodniej części znajdował się Budynek Eumachii - budowla ufundowana przez kapłankę Eumachię dla rzemieślników: tkaczy, farbiarzy i foluszników (wytwarzali tkaniny z wełny). Budynek poprzedzał portyk, za którym zachowały się fragmenty ściany z wielkim prostokątnym portalem. Jego krawędzie ozdobione są reliefem złożonym z liści akantu przeplecionych rzeźbionymi postaciami niewielkich zwierząt. Po bokach znajdują się nisze, w których najprawdopodobniej odbywały się licytacje. Wychodząc z Forum, daleko na południu, widać było pokryte zielenią góry, w których mieliśmy tego dnia nocować (w miejscowości Pimonte). Przez Świątynię Apollina opuszczaliśmy teren wykopalisk.
Bywając w Grecji widzieliśmy wiele różnych wykopalisk, jednak te w Pompejach są od nich większe i dużo lepiej zachowane. Zwłaszcza odlewy ludzkich ciał robią niesamowite wrażenie. Szkoda, że my mogliśmy zwiedzić zaledwie 20-30% obszaru przeznaczonego do zwiedzania. Aby dokładnie zwiedzić całe wykopaliska, trzeba by poświęcić co najmniej pół dnia.
Dzięki temu, że w poprzednich dniach pilotka pozmieniała nieco program wycieczki, dzień ten mieliśmy w całości spędzić w autokarze, odbywając długą podróż do czubka „włoskiego buta”. Do pokonania było około 500 km. Nadal autostradą, ale kierowcy obawiali się objazdów związanych z przebudową drogi i dlatego chcieli więcej czasu przeznaczyć na ten odcinek.
Kiedy opuszczaliśmy hotel San Angelo w Pimonte troszkę mżyło, ale zapewne dlatego, że byliśmy w górach, niedaleko od górsko-leśnego rezerwatu Valle delle Ferriere. Już po kilkunastu minutach jazdy w dół zaczęło się wypogadzać. Zjeżdżając w kierunku Zatoki Neapolitańskiej ponownie zobaczyliśmy Wezuwiusza - tym razem jego szczyt był doskonale widoczny, a tylko nad Neapolem unosiła się lekka mgła. Po niecałych 30 minutach dotarliśmy do miasta Salerno, leżącego nad zatoką o tej samej nazwie. Autostrada przez krótki czas biegła brzegiem stromego urwiska ponad miastem i zatoką - widoki były tak fantastyczne, że zatrzymaliśmy się na kilkuminutową sesję zdjęciowa. W oddali widać było częściowo przykryte chmurami góry, w których nocowaliśmy. Droga oddaliła się od wybrzeża - jechaliśmy pomiędzy górami albo pod nimi. Równolegle do autostrady budowana była nowa część, tak że czasem przejeżdżaliśmy ze starej na nową i odwrotnie. Place budowy wyglądały na opuszczone, zastanawiałem się czy to kryzys wymusił ograniczenie inwestycji? Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że była to niedziela - dzięki temu uniknęliśmy korków na zwężeniach.
Niebawem znaleźliśmy się w kolejnym regionie Włoch - Kalabrii (Calabria). Uprawia się tu głównie oliwki i winogrona, a krajobrazy są łudząco podobne do greckich. To najbiedniejszy region Włoch, bardzo zacofany gospodarczo. Jedną z głównych przyczyn takiego stanu jest szeroka działalność tamtejszej mafii - 'Ndranghety - najpotężniejszej organizacji przestępczej we Włoszech. Odstrasza ona skutecznie potencjalnych inwestorów, zarówno włoskich, jak i zagranicznych, oraz zmusza ludzi do współpracy z nią, stając się niemal jedynym pracodawcą w tym regionie.
Około godziny 17 dotarliśmy w pobliże Cieśniny Mesyńskiej - odległa w tym miejscu od stałego lądu Sycylia była doskonale widoczna z okien autokaru. Jadąc grzbietem urwiska widzieliśmy w dole, nad samym morzem, miasteczko z warownią na urwistym cyplu. Potem okazało się, że miasteczko to nazywa się Scilla - tak jak potwór z mitologii greckiej. Brakowało więc po drugiej stronie cieśniny mitycznej Charybdy. Przejechaliśmy obok miasteczka Villa San Giovani, skąd odpływają promy do Mesyny na Sycylii. Do głównego miasta w tym regionie - Reggio di Calabria nie dojechaliśmy, a zamiast tego skierowaliśmy się w głąb lądu, w kierunku masywu Aspromonte.
Górską serpentyną mozolnie wspinaliśmy się pod górę. Przejeżdżając przez kilka wiosek kierowcy mieli na zakrętach problemy ze zmieszczeniem się pomiędzy domami. Nie ze względu na ich ściany, które zaczynały się czasem kilkadziesiąt centymetrów od jezdni, ale ze względu na wiszące nad drogą balkoniki. Dla samochodów osobowych nie stanowiły żadnego problemu, ale autokar sięgał do nich, prze co przejazd robił się znacznie ciaśniejszy. Pokonanie dwudziestoparokilometrowego odcinka bardzo krętej drogi od wybrzeża do miejscowości Gambarie zajęło nam blisko godzinę - kierowcy mieli tu naprawdę dużo roboty. Okazało się, że najbliższe dwie noce spędzimy na skraju górskiego Parku Narodowego Aspromonte, na wysokości ponad 1300 m n.p.m. Najwyższy szczyt masywu ma wysokość podobną do Kasprowego Wierchu - 1956 m n.p.m. Ani kierowcy ani pilotka nie wiedzieli gdzie dokładnie jest hotel, więc kiedy miejscowość się skończyła i trzeba było zawrócić okazało się, że nie ma za bardzo gdzie. Dopiero kilka kilometrów dalej z trudem udało się to zrobić na niewielkim skrzyżowaniu. Hotel Miramonti, do którego w końcu dotarliśmy, okazał się leżącym u podnóża góry Mt Basilico (1738m), górskim schroniskiem, mało uczęszczanym o tej porze roku. Cała miejscowość wydawała się być wymarła. Tuż obok hotelu, u podnóża rozległego stoku, zaczynał się wyciąg narciarski - zimą to idealne miejsce na pobyt dla miłośników nart. Niektórzy uczestnicy wycieczki, narzekali na to, że musieliśmy mieszkać tak daleko od portu i na krętą drogę dojazdową, którą mieliśmy pokonywać jeszcze klika razy. Jedna rodzina nawet zrezygnowała z wycieczki na Sycylię, aby uniknąć kolejnych podróży serpentyną. Ale nam się ten hotel bardzo podobał - do górskich serpentyn przyzwyczailiśmy się w Grecji, a jedzenie było tu najlepsze podczas całej wycieczki. I do tego sprawnie serwowane. Szkoda, że nie mieliśmy okazji spróbować śniadań - wstawaliśmy przed świtem, więc dostawaliśmy tylko suchy prowiant na drogę.
Kiedy wyjeżdżaliśmy ze schroniska było jeszcze ciemno, droga puściutka, więc bez żadnych utrudnień dotarliśmy do przystani promowej w Villa San Giovani. Niestety na pierwszy prom nie zmieściliśmy się, ale po kilkunastu minutach nadpłynął drugi i już po chwili odbijaliśmy od brzegu. W niecałe półgodziny dotarliśmy na drugą stronę Cieśniny Mesyńskiej, ale w godzinach komunikacyjnego szczytu przeprawa promowa, łącznie z oczekiwaniem w kolejce, zajmuje nawet dwie godziny. Nic dziwnego, że od wielu lat planuje się zbudowanie tutaj mostu. Zgodnie z ostatnim projektem powstać ma niespotykana konstrukcja wisząca - z głównym przęsłem o długości 3,3 km - tyle ile wynosi w tym miejscu szerokość cieśniny - podwieszonym na dwóch wieżach stojących na obu brzegach. Nie będzie więc żadnych podpór czy pylonów w morzu. Most ma mieć 60 m szerokości i ma być odporny na wiatr o prędkości 200 km/h oraz trzęsienia ziemi powyżej 7o w skali Richtera. Prace przy budowie mostu rozpoczęto w 2009r., ale docierający pomału do Włoch kryzys zmusił w 2011 r. parlament do wstrzymania realizacji tego projektu. Stwierdzono, że zbyt małe jest znaczenie gospodarcze Sycylii aby w trudnych czasach wydawać 6 mld € na most. Faktem jest, że wybrano niezwykle kosztowny projekt np. w porównaniu do greckiego mostu Rion-Antirion, który wybudowano za ok. 800 mln €. Pewnie gdyby zastosowano grecki projekt, to przy długości mostu o 50% większej, koszt raczej nie przekroczyłby 2 mld €.
Z przystani w Mesynie do Taorminy jest około 50 km. O tak wczesnej porze (ok. 8:00) ruch na autostradzie był niewielki, więc po niecałej godzinie dotarliśmy pod Taorminę. Dosłownie „pod”. Miasto położone jest na niewielkim skrawku wybrzeża i wciśnięte pomiędzy morze a złowieszczą Etnę. Rozpościera się na stromych zboczach okolicznych gór, od poziomu morza aż do ich szczytów. Któryś z francuskich pisarzy napisał, że położona jest „tak jakby sturlała się tu z samej góry”. Wokół miasta jest kilka uroczych skalistych zatoczek. Jedną z nich zajmuje rezerwat Baia della Isola Bella (Zatoka Isola Bella), ale już w sąsiedniej można dowoli korzystać z morza - pływać, nurkować i żeglować nawet przez 8 miesięcy w roku. Dzięki uroczemu położeniu, łagodnemu klimatowi i mistycznej atmosferze Taormina już od czasów starożytnych była popularnym ośrodkiem turystycznym. Obecnie jest to kurort dla zamożniejszych turystów, a tacy jak my, ograniczają się do jednodniowych pobytów i zwiedzania samej starówki. Ale chociażby dla samych pejzaży z Etną w tle, warto spędzić tu chociaż parę godzin.
Pod miastem przebiega tunelem autostrada, z której zjechaliśmy na parking wykuty w skale klifu. Stamtąd wahadłowym busikiem stromą i wąska serpentyną wjechaliśmy w kilka minut w pobliże centrum, leżące 200 metrów powyżej morza. Inna możliwość dostania się z wybrzeża do centrum jest kolejką linową, lub pieszo - krętymi chodnikami wspomaganymi schodkami. Centrum miasta jest tak ciasne, że praktycznie zamknięte jest dla ruchu kołowego. Wysiedliśmy na niewielkim placyku, który tworzy pętla ulicy Św. Pankracego, przy jednej z dwóch głównych bram w murach miejskich - Bramie Mesyńskiej (Porta Messina). Za nią, przez całą starówkę, wiedzie główna ulica - Corso Umberto I. Zaraz za Bramą Mesyńską, po prawej stronie widać zbudowany przez arabów Palazzo Corvaja, za którym są ruiny niewielkiego odeonu rzymskiego.
My poszliśmy w przeciwną stronę - biegnącą pod górę drogą do Teatru Greckiego. To jeden z najczęściej odwiedzanych zabytków miasta - ze względu na dość dobry stan i przede wszystkim urocze położenie. Zbudowana głównie z cegieł budowla, pochodzi z czasów rzymskich, chociaż wzorowana jest ściśle na teatrach greckich. Badania archeologiczne wykazały, że była tu wcześniej budowla grecka z IIIw. p.n.e, przebudowana pięć wieków później przez Rzymian. Średnica amfiteatru przekraczająca 100 metrów sprawia, że to drugi pod względem wielkości teatr na Sycylii (po Syrakuzach). Większość kamiennej widowni uległa zniszczeniu, dlatego ze względu na odbywające się tu często przedstawienia teatralne zamontowano drewniano-metalowe ławki. Natomiast bardzo dobrze zachował się ceglany mur otaczający amfiteatr, proscenium (podium przed sceną) oraz ściany za sceną. Na czas przedstawień ruiny proscenium przykrywane są tymczasową sceną. Z górnych rzędów teatru ujrzeliśmy chyba najpiękniejszy pejzaż podczas całej naszej wycieczki. Za czerwonymi murami sceny, na zielonym zboczu góry, widać było kolorową starówkę Taorminy. Daleko za nią, w niebo pięły się ośnieżone szczyty Etny, a zbocza łagodnie dochodziły do morza. Najwyższy szczyt ma obecnie 3340 m n.p.m. - to najwyższy i największy w Europie stożek wulkaniczny. Słowo „obecnie” jest jak najbardziej na miejscu, bo Etna jest aktywnym wulkanem - co kilka tygodniu straszy pomrukami i dymem uchodzącym z krateru. A od czasu do czasu potrafi wypluć z siebie nieco lawy i popiołów, więc szczyt stożka wciąż ulega niewielkim zmianom. Ostatnia taka erupcja miała miejsce miesiąc przed naszym pobytem.
Z teatru zeszliśmy z powrotem do Corso Umberto. Odchodzące od niej boczne uliczki są bardzo strome - większość z nich to po prostu schodki biegnące pomiędzy kamienicami. Po jednej stronie wspinają się pod górę, a po przeciwnej prowadzą w dół. Zadbane kolorowe kamienice przy Corso Umberto na parterze mieściły wyglądające na dość drogie knajpki i sklepiki. A z pięter zwieszały się ozdobne balkoniki z misternie kutymi balustradami. Taormina ma atmosferę typową dla małych miasteczek włoskiego południa - zacienione ławki zajmowali zajęci rozmową mężczyźni w różnym wieku. Panie zapewne w tym czasie zajmowały się domem. Jak w Grecji. O tej porze ruch na ulicach był jeszcze umiarkowany, ale kiedy godzinę później wracaliśmy do parkingu, było już dość tłoczno. Dotarliśmy do pierwszego placu - IX Kwietnia. Tylko balustrada oddziela go od skalistego, porośniętego krzewami i opuncjami urwiska, opadającego stromo do morza. Po drugiej stronie placu stoi kościół Św. Józefa i obok niego Wieża Zegarowa. A w oddali, ponad dachami Taorminy, ponownie widać było Etnę. Widoki były tak niesamowite, aż chciałoby się tu pozostać dłużej. My jednak szukaliśmy poczty, aby wysłać pocztówkę, więc poszliśmy dalej. Przy kolejnym placu - katedralnym - niepozorny kościół z kamienia to podobno katedra, a przed nią wyglądająca na starą fontanna. Corso Umberto dociera do Bramy Katańskiej - tu kończy się starówka Taorminy. Tuż za bramą odnajdujemy wreszcie pocztę. Mamy do kupienia tylko jeden znaczek, ale musimy stać w kolejce. Na poczcie sami miejscowi i niby kolejka nie duża, ale każdy z interesantów wdaje się w długie rozmowy z panem za ladą. Kolejka prawie się nie porusza, wszyscy cierpliwie stoją, a właściwie głównie siedzą, gawędząc między sobą. W końcu pan za ladą zlitował się nad nami i zamachał ręką abyśmy podeszli bez kolejki.
Zatłoczoną już Corso Umberto wracaliśmy do parkingu busów. Wprost z furgonetki kupiliśmy pudełko truskawek za jedyne 1,5€ - na straganach ceny były o wiele wyższe. A skoro byliśmy na Sycylii to trzeba było jeszcze skosztować czerwonych pomarańczy sycylijskich. Dla wygody zadowoliliśmy się sokiem ze świeżo wyciśniętych owoców - był pyszny.
Do Syrakuz mieliśmy około 120 km. Kierowca obawiał się, że sycylijskimi drogami podróż zajmie nam ze 3 godziny. Nie przewidział, że od jego ostatniego pobytu na Sycylii, powstała autostrada i do Syrakuz dotarliśmy już po niecałych 2 godzinach. Po zwiedzaniu Taorminy Syrakuzy nie były nas w stanie niczym zauroczyć. Choć nie można powiedzieć, że to nieciekawe miasto. Wybudowali je osadnicy z Koryntu (Dorowie) w 734 r. p.n.e., którzy osiedlili się na małej przybrzeżnej wysepce Ortigii. Po zbudowaniu w VI wieku p.n.e. kamiennej grobli Syrakuzy zaczęły rozrastać się szybko na lądzie stałym, gdzie założono agorę, a z dala od miasta, nad rzeką Anopos, wzniesiono wielką świątynię dorycką poświęconą Zeusowi Olimpijskiemu. Od V wieku p.n.e. Syrakuzy były uważane za najpiękniejsze i najbogatsze, a niewątpliwie najludniejsze miasto wyspy (około 200 tysięcy mieszkańców), posiadające dwa doskonałe porty (handlowy i wojenny), które zapewniały panowanie miasta nad wschodnią częścią Sycylii. Początkowo w Syrakuzach panował ustrój arystokratyczny, potem demokratyczny, a od 485 r. p.n.e rządzili tu tyrani, panując nad całą Wielką Grecją - czyli koloniami greckimi na Sycylii i w południowej części „włoskiego buta”. Wiele zachowanych zabytków świadczy o bogactwie i chwale złotego wieku Syrakuz. W średniowieczu miasto było pod panowaniem Arabów, potem rządzili tu potomkowie Wikingów - Normanowie.
Przeszliśmy na Ortigię przez jeden z trzech mostów. Przy nabrzeżu stoi czerwona kamienica w stylu Weneckim, jakby żywcem przeniesiona z tego miasta. Po najstarszej na Sycylii świątyni doryckiej ku czci Apollina (VIw. p.n.e.) nie pozostało wiele - kawałek muru i pieńki kilkunastu kolumn. Wąskimi, zadbanymi uliczkami dotarliśmy do Placu Archimedesa z wielką fontanną Aretuzy. Według mitologii i miejscowych podań, piękna nimfa i towarzyszka Artemidy uciekając przed bożkiem rzecznym Alfeo skoczyła do morza. Dotarła z Grecji aż na Ortigię i została zamieniona w źródło, które tu wytryska. Tuż przy nabrzeżu jest sadzawka porośnięta papirusami - Źródło Aretuzy. Ale zanim doszliśmy do źródła dotarliśmy najpierw na podłużny Plac Katedralny.
Katedra to dość dziwna budowla - wąska i długa, z frontem ozdobionym dwoma piętrami kolumn korynckich. Do jednego z jej boków dobudowano wielką kamienicę, przez to od strony placu budowla wygląda niesymetrycznie. Ale jeszcze ciekawsze jest wnętrze. Pierwotnie stała tu dorycka świątynia ku czci Ateny. Generalnie świątynie greckie miały wewnętrzną część zbudowaną ze ścian, które od zewnątrz z 2 lub 4 stron otaczały rzędy kolumn. W VII wieku n.e. świątynia Ateny została adaptowana na trójnawową bazylikę chrześcijańską. Ponieważ wewnętrzne pomieszczenie świątyni greckiej byłoby zbyt małe, wycięto więc w bocznych ścianach smukłe otwory, zakończone u góry łukami. Pozostałą część ściany obrobiono, tak aby przypominała kolumny. Natomiast przestrzenie w zewnętrznych rzędach kolumn zabudowano - tworząc z nich litą ścianę. W ten sposób powstała trójnawowa bazylika.
Nie udało nam się zobaczyć wielkiego Teatru Greckiego - większego (138 m) i lepiej zachowanego niż ten w Taorminie. Wapienne siedzenia amfiteatru przetrwały w dość dobrym stanie, choć w nieco gorszym niż w teatrze w Epidauros (Grecja). Mógł pomieścić 15 tys. widzów - o 1000 więcej niż w Epidauros.
Wracaliśmy do Mesyny tą samą drogą - cały czas przez okno widoczny był masyw Etny. A wokół niego, na pokrytych żyzną wulkaniczną ziemią łagodnych zboczach aż zielono było od różnych upraw. Kiedy zjechaliśmy z autostrady i przejeżdżaliśmy przez Mesynę mogliśmy przekonać się na własne oczy jak się jeździ na Sycylii. Ulice były na tyle szerokie, że samochody parkowały w dwóch rzędach - jeden przy samym krawężniku, a drugi równolegle do niego. Ale wówczas dla autokaru zostawało tak mało miejsca, że momentami ledwie się mieścił. Jak się okazało parkować można też na rondzie - wzdłuż zewnętrznego krawężnika. Jazda na czerwonym świetle to absolutna norma. Również okrakiem po podwójnej ciągłej i w dodatku na światłach awaryjnych, więc nie wiadomo było gdzie samochód zamierza skręcić. A do tego co chwila ktoś się wciska, wymusza pierwszeństwo itp. Myślałem w Neapolu, że w tej części kraju kierowcy jeżdżą fatalnie, ale dopiero na Sycylii mogłem się przekonać jak wygląda jazda na „dzikim południu”. Tym razem kolejka na prom była już większa i obawialiśmy się, że poczekamy trochę dłużej niż rano. Kierowca bywał w tym porcie wcześniej, więc dzięki sprytnej sztuczce udało nam się wyminąć dwa autokary które zatrzymały się by kupić bilety. Okazało się, że dzięki temu wjechaliśmy jako ostatni pojazd na prom, zyskując co najmniej pół godziny na przeprawie.
Kiedy zjeżdżaliśmy z promu sądziliśmy, że pozostała nam już tylko jazda znaną serpentyną do Gambarie i będziemy w hotelu. Ale okazało się że najpierw trzeba będzie dotrzeć do tej serpenty. A utknęliśmy już w pierwszej wiosce za Villa San Giovani. Odbywał się jakiś festyn i samochody zaparkowane były wzdłuż ulic jak popadnie. Dojechaliśmy do skrzyżowania, na które z trzech stron nadjechało naraz po kilka samochodów i byliśmy zablokowani - ani my, ani kierowcy z pozostałych dróg nie mieli jak się wycofać lub ustąpić miejsca. Albo raczej żaden z nich nie chciał być tym pierwszym. A tubylcy tylko chodzili między samochodami i rozkładali ręce. W końcu z jednego auta wyskoczył gościu ubrany tylko w spodnie i podkoszulek, ale za to z lizakiem policyjnym i dość szybko rozładował korek. Nie spodobało się to siedzącym w kafejce kilku miejscowym w garniturkach - wyglądającym jak mafiosi z „Ojca Chrzestnego”. Wzięli go pod ramiona i chcieli go zaciągnąć w boczną ulicę. Na szczęście dla niego doszli do porozumienia i po chwili puścili go wolno. Pozostały jeszcze szeroko zaparkowane przy drodze auta - zwłaszcza jedno utrudniało nam przejazd. Przez chwilę staliśmy i czekaliśmy aż znajdzie się właściciel i przestawi je. Znalazł się i przybiegł w popłochu dopiero kiedy nasz kierowca, z asekuracją drugiego na zewnątrz, zaczął przymierzać się do przeciśnięcia „na styk”. W kolejnych wioskach też się trochę korkowało, ale już nie tak jak w tej pierwszej i w miarę wdrapywania się na górę robił się coraz mniejszy ruch.
Opuściliśmy przytulny hotel w Gambarie i zaczęliśmy zjeżdżać w kierunku wybrzeża. Ponieważ w poprzednich dniach słychać było w autokarze narzekania na krętą i ciasną drogę, pilotka wyszukała na mapie inną trasę. Co prawda z opinii poprzednich wycieczek wynikało, że ta którą dotychczas jeździliśmy jest dla autokarów najlepsza, ale kierowcy zgodzili się wypróbować nowa drogą. Początkowo wyglądała znacznie lepiej - była szersza i mniej kręta. Niestety po kilku kilometrach zrobiła się równie kręta, co wcześniejsza droga, a co gorsza w miejscowościach przez które przejeżdżaliśmy było znacznie ciaśniej między domami. Drugi kierowca kilka razy musiał wychodzić na drogę i pilotować prowadzącego. W oddali, w dole widać już było od czasu do czasu morze - pokonaliśmy mniej więcej połowę drogi do niego. Kiedy już wydawało nam się, że zjechaliśmy poniżej górskich wiosek i droga będzie łatwiejsza, natknęliśmy się na niespodziewaną przeszkodę. Dotarliśmy do zakrętu, po którego jednej stronie, za kilkudziesięciocentymetrowym murkiem, była przepaść, a po drugiej stronie - skaliste zbocze. Niestety grunt ze zbocza osuwał się na drogę, więc część jezdni po stronie osuwiska zagrodzona była betonowymi barierami. Gdyby takie zwężenie było na prostym odcinku - nie byłoby problemu, ale na zakręcie autokar potrzebuje więcej miejsca. Kierowca starając się jak najbardziej równolegle do bariery wjechał w zakręt, ale musiał się zatrzymać bo zaklinował się kołpakami kół i zderzakiem pomiędzy barierą a murkiem. Po kilku minutach z przodu i z tyłu utworzyły się korki. Kierowca próbował się wycofać (z trudem, bo był to stromy zjazd, a pełen autokar to spora masa) i tak manewrować aby się prześlizgnąć. Grupka pasażerów próbowała z drugim kierowcą przesunąć betonowe zapory, ale było to całkowicie bez szans, bo przy podstawie szerokiej na 0,5 m i długości kilku metrów ważyły kilka ton. Myślę, że w tej chwili wielu z nas przewidywało już, że utkniemy tam na ładnych parę godzin, aż dotrze z dołu jakiś dźwig, który przesunie barierę choćby o kilkanaście centymetrów. Zwłaszcza pilotka wyglądała na załamaną. Ponad godzinę spędziliśmy na próbach przeciśnięcia się przez zwężenie. Na szczęście, gdy autokar kolejny raz wycofał się i zdjęto kołpaki z kół, to z wielkim trudem, przycierając trochę zderzak, udało się pokonać zwężenie. Skończyło się na strachu i ponad godzinnej stracie czasu, ale rzeczywiście mogliśmy utknąć tam na bardzo długo.
Gdy wreszcie dotarliśmy do wybrzeża, po raz ostatni mogliśmy spojrzeć na Cieśninę Mesyńską i Sycylię. Po kilku godzinach jazdy na północ dotarliśmy do wybrzeża Morza Jońskiego. Jechaliśmy teraz wzdłuż wybrzeża Zatoki Toranto. Na chwilę wjechaliśmy do Basilikaty - niewielkiego regionu pomiędzy czubkiem (Kalabria) a obcasem (Apulia) włoskiego buta. Ale już po niecałej godzinie wkroczyliśmy do Apulii (Puglia) - regionu obejmującego cały obcas i kawałek cholewki Italii. Stąd do greckich Wysp Jońskich było już bardzo blisko. My jednak zmierzaliśmy do miejscowości Alberobello, ostatniego miejsca, w którym zachowały się w dużej ilości charakterystyczne dla tego regionu domy - trulli (w l.poj. trullo).
Trullo to niewielki, zwykle jednoizbowy, cylindryczny budyneczek mieszkalny, zbudowany z kamienia wapiennego bez zaprawy, kryty stożkowatą kopułą układaną z płaskich kamieni - również bez zaprawy. Najstarsze z trulli pochodzą podobno z XIIw. i nie wiadomo z całą pewnością jak powstały i dlaczego. Usłyszeliśmy dwie teorie na ten temat - obie związane z podatkami. W regionie tym było niewiele drzew, więc wycięcie każdego wiązało się koniecznością zapłaty królowi wysokiego podatku. Drewno było potrzebne do zrobienia typowej konstrukcji dachu, oraz jako materiał na rusztowanie przy stawianiu wyższych ścian. Dlatego pomysłowi mieszkańcy budowali niskie domy, do których nie potrzebowali rusztowań, a jedynie łatwo dostępnego kamienia wapiennego. Dach tworzono bez konstrukcji nośnej - w postaci coraz mniejszych kręgów ułożonych z płaskich kamieni, tak ze kolejne kręgi częściowo zachodziły na te niższe. Jednak dlaczego nie stosowano zaprawy, która ułatwiła by bardzo budowę? Druga teoria, mówił że król domagał się podatku od każdego domu. Dzięki temu, że kamienie w ścianach i dachu domu nie były połączone ze sobą przy użyciu zaprawy, można je było łatwo i szybko rozebrać. Kiedy mieszkańcy dowiadywali się o planowanej wizytacji króla, lub jego poborcy podatkowego, w pośpiechu rozbierali domy, aby potem z powrotem je odbudować. Obie teorie uzupełniają się, a nie wykluczają, więc być może obie są prawdziwe. Obecnie w Alberobello są dziesiątki oryginalnych starych trulli - niektóre z nich są nadal zamieszkałe. Są też nowe, budowane na wzór starych i przy użyciu takich samych materiałów. W całej okolicy jest też dużo domków czy budynków gospodarczych, które tylko kształtem przypominają trulli, bo konstruowane są już tradycyjnie.
Kiedy dojeżdżaliśmy do wioski Locorotondo, doskonale widocznej z daleka, dzięki położeniu na wzgórzu, widzieliśmy już pierwsze budynki stylizowane na trulli. Ale największe zaskoczenie spotkało nas, gdy dotarliśmy do Alberobello. Przeszliśmy z parkingu pełnego autokarów do centrum miasta. Nagle z za zakrętu naszym oczom ukazała się cała ulica pełna trulli. A potem następna i kolejne. Cała niewielka dzielnica zabudowana była tymi uroczymi, białymi domkami z szarymi daszkami i małymi okienkami. Miasto Alberobello ma obecnie w większości typową zabudowę. Jednak zachowało się w nim kilka wielkich skupisk trulli, zajmujących w sumie około jedną trzecią miasta. Dzielnica na wzgórzu do której weszliśmy jako pierwszej, to spokojna część, z ograniczonym ruchem pojazdów (tylko mieszkańcy). Tutaj większość domów nadal jest zamieszkana. Podobny charakter ma dalsza część miasta wokół kościoła (tradycyjnego) choć tam już jeździły samochody. Natomiast na drugim wzgórzu oddzielonym od pierwszego szeroką ulicą, znajduje się również wiele trulli, ale nikt w nich nie mieszka. To część wybitnie komercyjna, z samymi sklepami z pamiątkami i gastronomią. Na szczycie wzgórza jest mały kościółek zbudowany w takim samym stylu jak trulli. Byliśmy też w tej części aby coś przekąsić - znakomitą pizzę - ale potem wróciliśmy na dłużej do części zamieszkałej.
Znaleźliśmy tam kilka miejsc, z których rozciągała się piękna panorama na wzgórze i trulli w części komercyjnej. Wcześniej wędrując tu całą grupą z przewodnikiem nie udało nam się zajrzeć do żadnego z udostępnionych domków, bo były zbyt oblężone przez turystów. Tym razem zwiedzając samodzielnie odnaleźliśmy taki domek i ponieważ nie było prawie nikogo zajrzeliśmy od środka. Trochę się zdziwiliśmy kiedy zobaczyliśmy skromnie ale ładnie urządzaną izbę i starsze małżeństwo siedzące na kanapie. Zaprosili nas dalej i pokazali swoje mieszkanko, na które składała się tylko główna izba z wnęką kuchenną w głównym trullo, oraz sypialnia i mała łazienka w mniejszym, dobudowanym. Niestety państwo ci znali zaledwie parę słów po angielsku, ale gestami zachęcali do robienia zdjęć i oglądania wszystkiego. O ile dobrze zrozumieliśmy, to babcia tej pani była Polką, lub mieszkała w Polsce i miała na imię Agnieszka. Nam wnętrze trullo wydawało się bardzo ciasne - jak kawalerka w bloku. Ciekaw jestem jak można tak funkcjonować - całymi dniami być wystawionym wraz z dobytkiem na widok turystów. Kiedy opuszczaliśmy Alberobello było już późne popołudnie, a czekało nas jeszcze około 200 km jazdy autostradą dalej na północny-zachód. Do San Severo, gdzie mieliśmy nocować, dotarliśmy już po zmroku.
Na ten dzień zaplanowane mieliśmy wyłącznie religijne atrakcje - wizyta w San Giovani Rotondo, gdzie większość swego życia spędził Ojciec Pio. Miasteczko położone jest z dala od głównych szlaków turystycznych, nie posiada wartościowych zabytków czy interesującej historii. Swoją sławę - jednego z najczęściej odwiedzanych sanktuariów katolickich na świecie - od blisko stu lat zawdzięcza Ojcu Pio. Podobnie do wielu włoskich miast "żyje ze swojego świętego". Jak grzyby po deszczu powstają tu hotele, pensjonaty, rozwija się wyrób i handel dewocjonaliami, a głównym zajęciem miejscowej ludności jest obsługa pielgrzymów. San Giovani Rotondo liczy 28,5 tys. mieszkańców, dysponuje 8 tys. miejsc w hotelach i pensjonatach a odwiedzane jest rocznie przez 8 mln pielgrzymów.
Święty Pio z Petrelciny to chyba najbardziej znany święty Kościoła Katolickiego żyjący w naszych czasach (ostatnie 100 lat). Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze był stygmatykiem - miał rany w miejscach ran Chrystusa, które powstały same. Przypisuje mu się też wiele cudów - uzdrowień czy zjawisko bilokacji. No i był osobą wzbudzającą wiele kontrowersji wśród dostojników Kościoła, nawet papieży, za życia i po śmierci. Urodził się w Petrelcinie (Kampania) w 1887 roku, w bardzo religijnej rodzinie chłopskiej. Już jako chłopiec twierdził, że widzi Jezusa, Maryję, Anioła Stróża i rozmawia z Nimi. Po spotkaniu z wędrownym kapucynem młody Francesco (tak miał na imię) odczuł powołanie do życia zakonnego. Mając 15 lat wstąpił do zakonu kapucynów (odłam franciszkanów) w Morcone i przyjął imię brata Pio. Kiedy po złożeniu ślubów zakonnych i święceniach jego stan zdrowia bardzo się pogorszył przez jakiś czas mieszkał w rodzinnym domu. Latem 1915 roku, mimo słabego zdrowia, został wcielony do wojska, lecz po 30 dniach odesłano go do domu, ponieważ nie mógł znieść trudów służby. W 1916 roku gdy jego stan zdrowia się poprawił został przeniesiony do klasztoru Matki Bożej Łaskawej w San Giovanni Rotondo, gdzie przebywał aż do śmierci w 1968 roku. Z czasem stał się przewodnikiem duchowym tamtejszej wspólnoty.
Już na początku kapłaństwa - w 1918 roku - doświadczył on stygmatów, które miał przez całe życie. Stygmaty były dla Pio powodem wielkiego zakłopotania, starał się więc je ukrywać. Jego rany były badane przez wielu ludzi, w tym i lekarzy, jednak nie stwierdzono oficjalnie żadnego oszustwa. W roku 1997 papież Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym, a w 2002 roku świętym. W 2008 roku, 40 lat po śmieci Ojca Pio, jego ciało zostało ekshumowane z krypty. Przez jakiś czas było wystawione na widok publiczny w kryształowym sarkofagu. Ostatecznie spoczął w podziemiach nowej świątyni w San Giovani Rotondo.
Dotychczas wycieczki po sanktuarium Św. Pio oprowadzała przewodniczka, podobno skrajnie religijna. Więc dla niektórych osób jej opowieści mogły być zbyt przesadzone. My mieliśmy szczęście, bo oprowadzał nas miejscowy polski zakonnik. Bardzo ciekawie opowiadał o życiu Św. Pio, jego stygmatach i cudach, które czynił. Opisywał go jako zwykłego człowieka i zakonnika, który miał jednocześnie zdolności nadprzyrodzone. Naprawdę bardzo ciekawie się tego słuchało, myślę, że osoby niewierzący też mogły się tym zainteresować. I być może wyjaśnił dlaczego postać Św. Pio wzbudzała tak wiele kontrowersji wśród hierarchii kościelnej. Oto jak według tego zakonnika Ojciec Pio otrzymał stygmaty. Kiedyś ukazała mu się postać cierpiącego Jezusa - Pio zapytał Go, dlaczego tak cierpi. Wówczas Jezus powiedział mu, że cierpi za grzechy swoich najbliższych braci. Miał tu na myśli grzechy księży Kościoła Katolickiego. Pio zapytał czy mógłby również uczestniczyć w tych cierpieniach i wówczas otrzymał stygmaty - pięć krwawiących ran na ciele, znajdujących się w miejscach ran Jezusa Chrystusa, zadanych Mu podczas ukrzyżowania. A były to czasy (połowa XXw.) kiedy nie mówiło się jeszcze głośno o błędach księży.
W latach 1924 - 1931 Stolica Apostolska wydawała różne oświadczenia, w których zaprzeczała, że wydarzenia z życia Ojca Pio miały swoje źródło w Bogu. Był nawet czas, gdy Ojcu Pio zabroniono publicznego wykonywania posługi kapłańskiej. Od roku 1933 zdarzenia zaczęły zmieniać swój bieg. Papież Pius XI rozkazał Stolicy Apostolskiej zdjąć z Ojca Pio zakaz publicznego odprawiania Mszy Świętej, uzasadniając: „Nie byłem źle nastawiony do Ojca Pio, lecz byłem źle poinformowany”. Kolejny papież Pius XII (wybrany w 1939r.) zachęcał wiernych do odwiedzania Ojca Pio. Ale następny - Jan XXIII (1958-1963) najwidoczniej nie opowiadał się za poglądem swych poprzedników. W roku 1960 napisał on o "ogromnym oszustwie" Ojca Pio. Jego następca, papież Paweł VI, w połowie lat sześćdziesiątych zdecydowanie oddalił wszystkie oskarżenia przeciwko Ojcu Pio, a Jan Paweł II wyniósł Go na ołtarze.
Gdy Ojciec Pio przybył do San Giovani Rotondo przy klasztorze był mały kościół pod wezwaniem Matki Bożej Łaskawej (Santa Maria delle Grazie). Na lewo od wejścia do dzisiaj znajduje się konfesjonał, w którym Ojciec Pio spowiadał kobiety - od 1935 roku aż do swojej śmierci (mężczyzn spowiadał w konfesjonale w zakrystii). Wkrótce sława franciszkanina spowodowała masowy wzrost liczby odwiedzających to miejsce pielgrzymów i konieczna była budowa nowego kościoła. W latach 1956-1959 obok dotychczasowego kościoła wzniesiono bazylikę, dedykowaną również Matce Bożej Łaskawej. Wydawała się wówczas potężna w porównaniu do starego kościoła, ale po beatyfikacji Ojca Pio w 1999 r. również okazała się zbyt mała aby pomieścić rosnące z każdym rokiem rzesze pielgrzymów. Za ołtarzem tego kościoła jest ciekawa mozaika przedstawiająca Maryję z Jezusem w otoczeniu aniołów. Poniżej, o wiele później, zostały „doczepione” postacie Ojca Pio i jeszcze jednego anioła. Ze starego kościoła do nowego jest wewnętrzne przejście i dalej mogliśmy przejść do klasztoru. Zwiedziliśmy tam kryptę, w której pochowano Ojca Pio po śmierci oraz muzeum utworzone w jego prywatnych celach. Zgromadzono tam wiele pamiątek, m in. relikwie świętego. Ale na mnie chyba największe wrażenie zrobiła ściana cała zastawiona regałami z listami skierowanymi do Ojca Pio. Było to tylko listy z jedenastu miesięcy - przez całe życie musiał ich otrzymać ogromne ilości - głównie z prośbami o modlitwę i datkami. Ojciec Pio potrafił „zobaczyć” ich treść bez otwierania. Kiedyś otrzymał list i nie otwierając go wyrzucił mówiąc, że to śmieć. Kiedy jego współbracia wydobyli list z kosza znaleźli tam rzeczywiście niegodną prośbę - o wygranie fortuny czy coś podobnego.
Z klasztoru przeszliśmy do najnowszego obiektu w sanktuarium - wielkiej, nowocześnie (może zbyt nowocześnie) skonstruowanej świątyni - Kościoła Św. Ojca Pio. 1 lipca 2004 r. poświęcił go papież Jan Paweł II. Wewnątrz znajduje się 1650 ławek, które mogą pomieścić 6500 osób. Najbardziej rzucającymi się w oczy elementami są: wielki półkolisty witraż za ołtarzem oraz 21 ogromnych łuków podtrzymujących sklepienie. Do dolnego kościoła (na 500 osób), gdzie znajduje się obecnie grób. Św. Pio, szliśmy szerokim korytarzem ze ścianami od podłogi po sufit ozdobionymi mozaikami. Cześć z nich przedstawia sceny biblijne, ale wiele jest poświęconych życiu Ojca Pio. Wielki złocony sufit dolnego kościoła sprawia, że całe wnętrze zalane jest złotawą barwą. Na rozległym dziedzińcu przed kościołem, w specjalnie przygotowanych miejscach, zasadzono 24 drzewka oliwne. 12 z nich ma symbolizować apostołów pozostałe zaś - proroków. Obok w kamiennym korycie płynie strumień, symbolizujący rzekę Jordan. Stojący po przeciwnej stronie placu i widoczny z daleka kamienny krzyż mierzy około 40 metrów wysokości. Za budynkami kościelnymi widać ogromny szpital - „Dom Ulgi w Cierpieniu” (również dostępny do zwiedzania). Jego budowę zaplanował w 1940 r. Ojciec Pio, pragnąc aby nosił właśnie taką nazwę. Szpital został otwarty w roku 1956 i dysponował 250 łóżkami. W 1966 roku oddano do użytku nowe skrzydło, które mogło pomieścić 600 chorych. Po śmierci Ojca Pio zbudowano jeszcze nowoczesny pawilon. Wraz ze szpitalem tworzy on ogromny kompleks, nowocześnie wyposażony i dysponujący doskonałymi specjalistami. Ze względu na wymogi technologiczne, personalne i organizacyjne „Dom Ulgi w Cierpieniu” uchodzi za jeden z najbardziej prestiżowych szpitali we Włoszech.
Opuściliśmy teren sanktuarium i przed wyruszeniem w dalszą drogę odwiedziliśmy jeszcze sklepik z odręcznym polskim napisem na włoskim szyldzie: „Dobry sklep”. Mogliśmy się tam zaopatrzyć w domowej roboty makarony, mieszanki ziół, wędliny, lokalne trunki i inne smakołyki. Zwłaszcza ręcznie robiony makaron po powrocie do Polski trochę nas zaskoczył. Był trójkolorowy - część była pomarańczowa, część zielona, a część typowa - biała/kremowa. Biały i zielony miały smak domowego makaronu i były bardzo smaczne. Ale pomarańczowy okazało się bardzo, bardzo ostry, zapewne od papryki. Jednak gdy go potem przyrządziliśmy z kupionymi w tym sklepie ziołami - okazał się bardzo dobry, choć później zmodyfikowaliśmy przepis dodając do sosu pomidorów.
Z San Giovani Rotondo obraliśmy, w sensie duchowym, kurs
obrócony o 180 stopni i pojechaliśmy do głośnego w sezonie letnim i bardzo
rozrywkowego kurortu nad Adriatykiem - Rimini. Droga była dość daleka,
przez trzy regiony: Molise, Abruzję (Abruzzo) i Marche
dotarliśmy do jednego z największych regionów - Emilia Romania (Emilia
Romagna). Do hotelu Oxford, stojącego przy nadmorskiej promenadzie,
dotarliśmy tuż przed zmierzchem. Poza nazwą nie wiele miał wspólnego z Anglią.
Wszelkie hotelowe instrukcje, poza językiem włoskim, napisane były po rosyjsku.
Okazuje się, że całe Rimini zdominowane jest przez turystów z tego kraju. Hotel
z zewnątrz prezentował się nieźle, ale w środku było już znacznie gorzej.
Bardzo surowo urządzone pokoje z piętrowymi łóżkami jeszcze nie były najgorsze.
Zaskoczenie czekało nas w łazience - tuż przy drzwiach na ścianie wisiał
prysznic - bez żadnego brodzika i osłony. Podłoga w pokoju była poniżej podłogi
łazienki, a do tego pod drzwiami była kilkucentymetrowa szpara. Mimo zapchania
jej ręcznikiem w czasie używania prysznica do pokoju wlewała się fala
przypływu. Zdecydowanie był to najgorszy hotel podczas całego naszego pobytu,
choć na jedną noc nie sprawiło to wielkiego problemu. Pilotka ostrzegała nas od
początku, że niektóre hotele mogą mieć kiepski standard - na szczęście taki
trafił się nam na sam koniec pobytu. Chyba dobrze, że obiadokolację jedliśmy w
pobliskiej pizzeri - może dzięki temu uniknęliśmy kolejnych „atrakcji”. I od
razu zagadka z menu: co oznacza „Bira Media alla Spina”? Przetłumaczono to
niżej: „Piwo we wtyczce mediów” co brzmiało naprawdę tajemniczo. Na
szczęście okazało się że to tylko średnie piwo „z kija”.
Dzień zaczął się dla nas dość nietypowo - po raz pierwszy w czasie tej wycieczki nie musieliśmy wcześnie wstawać. Był to bowiem ostatni dzień naszego pobytu we Włoszech - mieliśmy zwiedzić tylko pobliskie San Marino i wracać do Polski. Wyjazd zaplanowany był dopiero na godzinę 11:00 więc po śniadaniu postanowiliśmy odwiedzić najważniejszą część Rimini - plażę. Co prawda jest tu też starówka - niewielka, ale wieczorem bywa na niej urokliwie. Rimini nie jest jednak miejscem do którego przyjeżdża się by zwiedzać, ale by odpoczywać, korzystać z życia, bawić się, opalać na plaży i kąpać w przejrzystym morzu. Większość plaż jest płatna, ale dzięki temu turyści mają dostęp nie tylko do czystego nabrzeża i wody, ale i całego zaplecza - leżaków pod parasolami, pryszniców, przebieralni, gastronomii itp. Rimini oferuje też kilka plaż publicznych, nie podlegających opłacie, ale z reguły są mniej czyste i bardziej żwirowe niż piaszczyste.
Morze widać było z okna naszego hotelu i aby dojść do niego potrzebowaliśmy tylko przejść przez na drugą stronę bulwaru, przy którym stał nasz hotel, a potem jeszcze przez jedną ulicę-parking przy samej plaży. Hotel Oxford nie był tu samotny - wzdłuż całego nadmorskiego bulwaru ciągnął się nieprzerwany rząd kilkupiętrowej wysokości hoteli, a między nimi pełno było małych sklepików, kafejek, restauracyjek, salonów gier i dyskotek. Gdy poprzedniego dnia wieczorem wybraliśmy się na spacer było tu dość gwarno i kolorowo od neonów i reklam, a nie był to jeszcze sezon turystyczny. Rimini przyciąga też młodzież, a że kwitnie tu handel narkotykami, więc narażona jest na różne niebezpieczeństwa. Rano na bulwar powrócił spokój - życie w ciągu dnia przenosi się nad morze.
A plaża, w porównaniu do polskich czy greckich, wyglądała zupełnie inaczej. Do płytkiego morza przylegał bardzo szeroki - na kilkadziesiąt metrów lub więcej - pas piachu. Poza pustą częścią położoną nad samą wodą cała reszta plaży była zagospodarowana. Najpierw były to setki czy tysiące regularnie ustawionych „pieńków”, do których w sezonie mocowano parasole przeciwsłoneczne. A dalej, przy samej ulicy - altanki gastronomii, przebieralnie, prysznice itp. O tej porze roku (początek maja) było tu niemal pusto, nie licząc garstki spacerowiczów, zapewne z takich jak nasza wycieczek. Miejscami widać było przygotowania do sezonu - naprawy infrastruktury i sprzątanie. Zarówno sama plaża jak i morze wydawały nam się czyste, ciekawe czy tak rzeczywiście jest w pełni sezonu. Przy takim zagęszczeniu leżaków, a więc i turystów, jest to spore wyzwanie. Pobrodziliśmy trochę w Adriatyku, wśród maleńkich rybek, krabów i meduz, ale na kąpiel (mimo przygotowania) nie zdecydowaliśmy się - woda wydawała nam się zbyt zimna. Chociaż były osoby z naszej wycieczki, które się na to odważyły. Zaskakujący dla nas był widok wybrzeża od strony morza - w obie strony, aż po horyzont, w odległości 150-200 metrów od brzegu, ciągnął się rząd wysokich hoteli.
Tuż przed południem dotarliśmy do San Marino - miniaturowej republiki, teoretycznie niepodległej, ale jednak bardzo uzależnionej od Włoch. San Marino uważa się za najstarszą republikę świata, utworzoną w 301 roku przez zdolnego chrześcijańskiego budowniczego i kamieniarza - Świętego Marinusa. Gdy uciekał przed prześladowcą chrześcijan - rzymskim cesarzem Dioklecjanem, ukrył się na szczycie Monte Titano, najwyższym z siedmiu wzgórz San Marino i tam założył małą wspólnotę chrześcijańską. Początkowo górę i okolicę nazywano jego imieniem - „Ziemią San Marino”. W połowie XIII ustanowiono prawne zasady państwa, zbliżone do współczesnych konstytucji i powstała na tym obszarze republika. Niedługo potem Stolica Apostolska potwierdziła niezależność San Marino. Przez stulecia to małe państwo było wielokrotnie okupowane, jednak od czasu kiedy zostało uznane przez Napoleona w 1797r., a potem przez inne państwa na Kongresie Wiedeńskim w 1815r., stało się ostateczne niepodległe. W czasie II Wojny republika ogłosiła neutralność, jednak siły niemieckie wykorzystały jej teren do przemarszu wojsk. Po nazistach przez kilka tygodni tereny te zajmowały wojska aliantów.
San Marino jest jedynym pozostałym do dziś włoskim miastem-państwem. Jest pozostałością z czasów, gdy kraj ten był politycznie złożony z małych republik, rozciągających się często nie dalej niż na odległość armatniego strzału z murów miasta. Oprócz Watykanu, którego historia miała całkiem inny przebieg, jest to jedyne państwo w Europie otoczone całkowicie przez jedno obce państwo. Od zjednoczenia Włoch w XIXw. San Marino podpisywało z sąsiadem różne pakty o przyjaźni, ale zawsze dumnie zaznaczało swoją niezależność. Dziś Najjaśniejsza Republika San Marino (Serenissima Repubblica di San Marino) utrzymuje stosunki dyplomatyczne z wieloma państwami świata, bije własne monety, wydaje swoje znaczki pocztowe i przyznaje odznaczenia. Władza ustawodawcza sprawowana jest przez wybieraną powszechnie, co pięć lat, Wielką Radę Generalną (60 członków). Rada co 6 miesięcy mianuje, pełniących rolę głowy państwa, dwóch Kapitanów Regentów (Capitani Reggenti). Władza wykonawcza jest w rękach Kongresu Stanu złożonego z 10 sekretarzy (ministrów) i Rad Zamków zajmujących się poszczególnymi dziedzinami gospodarki.
Republika San Marino położona jest w górzystym terenie wchodzącym w skład pasma Apeninów i graniczy na odcinku 39 km z włoskimi regionami Emilia-Romania i Marche. Na najwyższym szczycie - Monte Titano (749 m n.p.m.) - znajduje się stolica - miasto San Marino. Państwo o powierzchni 61,6 km² zamieszkuje około 30 tysięcy osób, w tym 1000 obcokrajowców - głównie Włochów, a także Polaków. Nasi rodacy zajmują się w San Marino głównie handlem, a uwzględniając że jest to strefa wolnocłowa, musi być to intratne zajęcie. Dochody państwa niemal w połowie przynosi turystyka. San Marino słynie też z produkcji alkoholi - spore tereny zajmują tu winnice. Natomiast prawie całą infrastrukturę wodociągową, telekomunikacyjną, energetyczną itp., zapewniają Włochy. Jest to jedno z niewielu państw na świecie, które ma nadwyżkę budżetową i nie zna pojęcia długu publicznego. Podatki są niższe niż np. w sąsiednich Włoszech, minimalne jest też bezrobocie. Ale bardzo restrykcyjne zasady nadawania obywatelstwa uniemożliwiają imigrację.
Kiedy wjechaliśmy na teren republiki ujrzeliśmy skaliste wzgórze porośnięte drzewami - Monte Titano. „Wystaje” ono niecałe 200 m ponad otaczającą je okolice. Wśród drzew widoczne były rozstawione w pewnej odległości trzy wieże - właśnie taki jest herb republiki. Reszta miasta skryta była po drugiej stronie góry. Kiedy dotarliśmy na szczyt i wysiedliśmy z autokaru pierwsze kroki skierowaliśmy do pobliskiego sklepu z alkoholami. W łamanej polszczyźnie zaprezentowano nam lokalne trunki i pozwalano swobodnie degustować. I choć wszystko co zaplanowaliśmy kupić we Włoszech już wcześniej kupiliśmy, to teraz w końcu byliśmy w San Marino i ...ulegliśmy pokusie. Kilka zakupionych przez nas butelek opisaliśmy na reklamówce swoim nazwiskiem i pozostawiliśmy w sklepie. Mogliśmy teraz zacząć zwiedzanie, a zakupy miały być dostarczone do naszego autokaru. Aż do opuszczenia autokaru w Pszczynie zastanawialiśmy, się czy nasze buteleczki rzeczywiście jadą z nami. Na szczęście wszystko było - bezpiecznie opakowane, wraz z zakupami pozostałych pasażerów.
Mieliśmy niecałe dwie godziny na samodzielne zwiedzanie miasta - jak się okazało - to niezbyt dużo czasu. Niby obszar nie jest rozległy, ale górzyste położenie i upał sprawiały, że chodziło się dość ciężko. A ponieważ postanowiliśmy zaliczyć przede wszystkim te trzy wieże widoczne z dołu, to od samego początku narzuciliśmy sobie dość szybkie tempo. W 2008 roku Monte Titano, wraz z historycznym centrum San Marino, zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W mieście zachowały się średniowieczne domy, place i fortyfikacje, choć część z nich została gruntownie odrestaurowana na początku XXw. Najstarsza część miasta otoczona jest trójkątem murów obronnych. Z dwóch stron są one rzeczywiście potężne, z licznymi bramami i basztami. Ale z pozostałej strony naturalną ochronę zapewniało strome urwisko, więc mury są tam o wiele skromniejsze. Przez bramę Św. Franciszka weszliśmy poza obręb murów i od razu poszliśmy w kierunku urwiska. Z jego krawędzi, zabezpieczonej murkiem, rozpościerał się widok na okolicę Monte Titano. Pośród zielonych pagórków co kawałek widoczne były skupiska domów z czerwonymi dachami. Przy dobrej pogodzie z tego miejsca powinno być widać wybrzeże Adriatyku i Rimini - jednak tego dnia widoczność nie była aż tak dobra. Znaleźliśmy się tuż przy stacji kolejki linowej - pojedynczy wagonik podobny do kursującego na Kasprowy Wierch właśnie wwoził grupkę uczniów na szczyt góry. Nie czekając aż się wyładują poszliśmy w kierunku katedry. Wędrowaliśmy prawie pustymi, wąziutkimi uliczkami i podwórkami ozdobionymi zielenią i kwiatami zastanawiając się czasem czy to jeszcze część publiczna czy już prywatna. W końcu dotarliśmy do katedry. W jej wnętrzu, w lewej niszy przy prezbiterium stoi podwójny fotel kapitanów - regentów. Po prawej stronie w srebrnej urnie spoczywają prochy św. Marino. Idąc dalej kamienną ścieżką wzdłuż krawędzi urwiska dotarliśmy do pierwszej twierdzy: La Rocca o Guaita. To największy i jednocześnie najstarszy bastion w San Marino, zbudowany w XIw. przez Marinusa, obecny kształt uzyskał po przebudowach w XVw. Nad twierdzą góruje pięcioboczna wieża, wybudowana bezpośrednio na skale, bez fundamentów. Wyszliśmy poza obręb murów i kamienną, obudowaną murkami ścieżką, wiodącą wśród kwitnących krzewów, dotarliśmy do drugiej warowni - La Cesta o Fratta. W tej XIV wiecznej, odrestaurowanej w 1930r., warowni mieści się Muzeum Starej Broni. Do ostatniej, najmniejszej wieży (również odrestaurowanej w 1930r.) szliśmy wśród wysokich drzew, czymś w rodzaju parkowej alejki. Oprócz nas tak wysoko zapuściło się tylko kilka osób - wszędzie panowała cisza i spokój, przerywana jedynie odgłosami ptaków. Wszystkie trzy twierdze zbudowano na skalistych wierzchołkach, więc wędrując od jednej do drugiej i potem z powrotem wciąż schodziliśmy w dół, by po chwili znów wspinać się pod górę. Prawie przez całą drogę mieliśmy wspaniałe widoki na okolicę u podnóża góry.
Wracaliśmy w kierunku parkingu spacerując po wąziutkich stromych uliczkach, gdzieniegdzie skracaliśmy sobie drogę schodkami. W centrum znów było gwarno, głównie za sprawą turystów - zatęskniliśmy za pustymi alejkami pomiędzy wieżami. Kiedy dotarliśmy do parkingu okazało się, że całe zwiedzanie zajęło nam blisko 1,5 godziny. Aby w spokoju zwiedzić wszystkie zakamarki potrzebne byłoby drugie tyle czasu. Ledwo zdążyliśmy zamówić i zjeść pizzę w restauracyjce przylegającej do znanego już nam sklepiku z alkoholami. Sprzedawała tu pani, która w odróżnieniu od kolegów ze sklepu, mówiła czystą polszczyzną. Pizza była wyśmienita, ale jakże inna niż ta w Neapolu, którą wtedy dostaliśmy na wynos, więc na nieco grubszym spodzie niż w typowej włoskiej pizzy. Ale ta to już była całkowita skrajność - ciasto miała tak cienkie i kruche jak naleśnik.
Ostatni rzut oka z Monte Titano na ziemie republiki San Marino i opuszczaliśmy to państewko kierując się na Bolonię - stolicę regionu Emilia-Romania. Tydzień później region ten nawiedziło silne trzęsienie ziemi o sile 6o Richtera, a 9 dni później kolejne - 5,8o. Zginęły wówczas 24 osoby (7 w pierwszym i 17 w drugim trzęsieniu), setki zostały ranne, a 17 tys. osób zostało wysiedlonych z zawalonych lub zagrożonych zawaleniem domów. Oprócz budynków mieszkalnych zniszczeniu uległy hale produkcyjne i zabytki. Jak widać mieliśmy więc sporo szczęścia. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do Bolonii, a po kilku kolejnych, w okolice Padwy i Wenecji. Zamknęliśmy tam liczącą około 3 tys. kilometrów pętlę, którą okrążyliśmy niemal cały Półwysep Apeniński i kawałek Sycylii. Uwzględniając drogę od granicy do Wenecji i z powrotem, oraz wiele dojazdów do hoteli leżących często z dala od zwiedzanych miejscowości, sumie na terenie Włoch w ciągu 12 dni pokonaliśmy prawie 4,5 tys. kilometrów.
Z Padwy czekał nas jeszcze powrót do Pszczyny i dalej do Bydgoszczy. Wczesnym wieczorem rozpoczęliśmy przejazd przez Alpy. Mieliśmy tym razem więcej szczęścia niż jadąc do Włoch, bo było jeszcze dość jasno. Widoki wysokich, skalistych szczytów oświetlonych na żółto zachodzącym słońcem na długo pozostaną w naszej pamięci. Tak jak wszystko co zobaczyliśmy we Włoszech.
Nawet nie wiem kiedy przejechaliśmy przez Austrię - około 3:00 byliśmy już w Czechach, zatrzymując się tradycyjnie na dłuższy postój przy Excalibur City. Tym razem było tam prawie pusto - w końcu długi weekend już się zakończył. Do Pszczyny dotarliśmy około godz. 8:00 i byliśmy trochę za wcześnie, bo przesiadka zaplanowana była na 10:00. Tym razem miało się tu zjechać tylko pięć autokarów, cztery już były - czekaliśmy na ostatni. Na szczęście było gdzie usiąść, były też toalety - jakoś te dwie godziny przetrwaliśmy. Tuż przy parkingu robotnicy wykańczali ciekawie zaprojektowany zajazd - „Warownię Pszczyńskich Rycerzy” - za jakiś czas pobyt tu będzie o wiele przyjemniejszy. Piąty autokar dotarł z półgodzinnym opóźnieniem. Przy tak małej liczbie podróżnych przesiadka już była dziecinnie prosta i po chwili rozpoczęliśmy ostatni etap naszej podróży. Do Bydgoszczy dotarliśmy około 20:00 - bylibyśmy prędzej, ale tuż przed Bydgoszczą kierowcom wypadł kolejny długi postój - godzinny. A Bydgoszcz powitała nas deszczem, na szczęście w czasie całej wycieczki mieliśmy tylko dwa mokre dni (Mediolan i Piza).
Czy można zwiedzić całe Włochy w 14 dni? Oczywiście, że nie jest to niemożliwe!
Można jednak w tym czasie przejechać przez większość regionów tego kraju i zorientować się jakie występują tam krajobrazy - a Włochy pod tym względem są naprawdę bardzo różnorodne - o wiele bardziej niż Polska. U nas dominuje krajobraz nizinny (trochę pól i łąk, trochę lasów), z „odrobiną” gór na jednym krańcu i dość monotonnym wybrzeżem na drugim. I to w zasadzie wszystko. A we Włoszech zobaczyliśmy naprawdę kalejdoskop różnorodnych krajobrazów. Dominowały oczywiście góry i wyżyny, zarówno wysokie i skaliste o charakterze alpejskim, jak i niższe, pokryte bujnymi lasami albo wypalone słońcem. Przejeżdżaliśmy przez żyzne doliny oraz rozległe równiny z uprawami winogron i zbóż. Widzieliśmy porośnięte pomarańczami, oliwkami czy innymi drzewami wzgórza z malowniczo położonymi zamkami warownymi, wioskami i miasteczkami. Na północy jest sporo rzek i jezior chociaż nie tyle co w Polsce, a cały półwysep ma bardzo urozmaiconą linię brzegową, gdzie szerokie piaszczyste plaże przeplatają się ze skalistymi klifami. A do tego jeszcze wulkany, kilka czynnych jest do dzisiaj: Wezuwiusz, Etna i Stromboli.
Można poznać, choć przelotnie, najważniejsze i najsłynniejsze miasta, a przynajmniej te najbardziej charakterystyczne dla poszczególnych regionów. Położona na wodzie Wenecja ma charakter niespotykany chyba nigdzie w Europie. Bajeczna Florencja (i podobna do niej Siena) to też miasta bardzo charakterystyczne w krajobrazie Włoch. Leżąca pomiędzy zatoką i zielonymi wzgórzami Genua bardzo kusiła nas do odwiedzin - może innym razem. A dziki i bałaganiarski Neapol uroczo położony u stóp Wezuwiusza nad wspaniałą zatoką, to już zupełnie inne oblicze Italii. Maleńka i mniej znana Taormina na Sycylii, z niesamowitymi widokami na dymiącą co kilka tygodni Etnę, była dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Urokliwe i mało znane Alberobello czy słynna Piza z prawdziwymi „cudami” - przede wszystkim Krzywą Wieżą - to dwie malutkie włoskie perełki. No i Rzym - rozległa i niezbyt ciekawa urbanistycznie metropolia, ale z wielką ilością zabytków i przede wszystkim Watykanem - trochę mnie rozczarował. Może za mało czasu w nim spędziliśmy? A ile jest jeszcze miast których nie mieliśmy w programie zwiedzania - choćby Bolonia, Padwa czy Asyż.
Można na własne oczy zobaczyć kolosalną różnicę pomiędzy bogatą północą, nie ustępującą gospodarczo i ekonomicznie Austrii czy Niemcom a naprawdę biednym południem, do złudzenia przypominającym grecką prowincję. Widać to było doskonale po sieci dróg i autostrad, obszarach przemysłowych czy miastach. Zabiegani mieszkańcy Mediolanu czy Rzymu kontra mający na wszystko czas południowcy z Kalabrii i Sycylii. Nasz podział na Polskę A i B jest doprawdy niczym w porównaniu do olbrzymich dysproporcji pomiędzy północą i południem Włoch.
Włochy to piękny, ciekawy i bardzo różnorodny kraj z licznymi „perełkami” zabytkowymi i krajobrazowymi. Jednak za sprawą ogromnych tłumów turystów niezbyt przyjemnie zwiedzało się te najbardziej popularne miejsca - a był to dopiero początek sezonu turystycznego. Nawet w centrum Aten, czy na Akropolu nie spotkaliśmy takich rzesz jak w Rzymie, Wenecji, Pizie czy Florencji. Podobnie jest zapewne z włoskimi plażami - może piękniejszymi niż nasze bałtyckie czy greckie - ale jak tu się kąpać i opalać wśród takich tłumów? To oczywiście wielki minus Włoch w stosunku do Grecji - zbyt duża popularność i tym samym straszne oblężenie w sezonie turystycznym.
Z przyjemnością odbyliśmy tę wycieczkę po Włoszech: dużo zobaczyliśmy, usłyszeliśmy i zrozumieliśmy. Ale mimo wszystko Grecja ma dla nas więcej uroku, bardziej nas pociąga. No i ta życzliwość Greków, z którą spotykaliśmy się bardzo często. Włosi są chyba zbyt zmęczeni najazdami turystów aby okazywać im trochę ciepła. Być może kiedyś jeszcze wrócimy na włoskie szlaki, jednak na razie pozostaniemy wierni Helladzie.